4/28/2019

4/28/2019

Andrzej Kotański „Wiersze o moim psychiatrze”.

Andrzej Kotański „Wiersze o moim psychiatrze”.
i jak można wytrzymać tyle lat
w totalnie nieudanym związku 
z samym sobą
jak można nie kochać siebie do tego stopnia
żeby skazywać się na bezustanne 
przebywanie z samym sobą
którego się nie kocha

To chyba oczywiste, dlaczego sięgnęłam po „Wiersze o moim psychiatrze”. Kolejny rok psychologii robi swoje, wiadomo. Skoro psychiatra aż tak daleko od psychologii nie leży, postanowiłam sięgnąć po tę pozycję, licząc na mnóstwo czarnego humoru. 

a ja mu mówię że tu i teraz
jest przecież zawsze i wszędzie

Wiersze pokazują relację psychiatry i pacjenta w sposób bardzo ironiczny. Krzywe zwierciadło i  ogromny dystans to słowa, które idealnie opisują ten zbiór. Uwielbiam ironię oraz sarkazm, więc byłam wniebowzięta. Do tego tematyka tak mi bliska, że aż żal nie wracać do niej książki z momencie poczucia bezsensowności wobec studenckich zajęć. Chociaż czasami boję się, że to, co przeczytałam, jest prawdą. 

znów myślałem o moim życiu
którego nie mam

Ogromnym plusem jest dla mnie wydanie – okładka z Freudem to jedno, ale ilustracje wewnątrz… Zakochałam się. Książka jest krótka i treściwa, co jest niewątpliwym plusem, chociaż na większej liczbie stron mielibyśmy więcej stron, jednak nie można mieć wszystkiego. Ważne, że często ocierałam policzki z łez. 

powiem panu
każdy człowiek jest inny
ale pan jest jeszcze bardziej inny
niż każdy człowiek

Nie obyło się jednak bez minusów. Nie jestem przekonana, czy autor wie, jaka jest różnica między psychologiem, psychiatrą i psychoterapeutą.  Podobno się leczy (jakże to dziwnie brzmi, kiedy „legalnie” mogę to napisać), jednak odnoszę wrażenie, jakby nigdy na terapii nie był… Chociaż może po prostu nie trafił na dobrego specjalistę, ponieważ między wspomnianymi zawodami są zasadnicze różnice. 

każdy chciałby umrzeć
dlatego wszyscy umierają

Dla kogo jest ta książka? Dla wszystkich, oczywiście! Do śmiania się jest wręcz idealna – krótki umilacz czasu. Śmieszny, ale gorzki. Na pewno jest to obowiązkowa pozycja dla wszystkich psychiatrów. 

czyli tak
życie seksualne ma pan nieudane
życie zawodowe ma pan nieudane
i życie towarzyskie też
ma pan nieudane
czy jest jeszcze jakieś życie
które może się panu nie udać
życie po śmierci

Wydawnictwo: Czuły Barbarzyńca
Data wydania: listopad 2011
Liczba stron: 80
Przeczytane: maj 2018
Ocena: 8/10



4/24/2019

4/24/2019

Maciej Marcisz „Taśmy rodzinne”

Maciej Marcisz „Taśmy rodzinne”
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Podobno. Tak słyszałam. Jednak co skrywają filmy? Powiedziałabym, że są one bardziej kolorowe… w emocje. Wideo daje nam możliwość zobaczenia tego, co ulotne w momencie robienia zdjęć. Przelotny dotyk, sztuczny uśmiech, zazdrosne spojrzenie, fałszywy smutek, nerwowy śmiech. A co skrywają „Taśmy rodzinne” Marcina Marcisza? 

Marcin Małys zbliża się do trzydziestki, jego kariera artystyczna to mrzonki, ma kilkutysięczny dług, a jego ostatnią deską ratunku jest obiecana przez ojca kwota na rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. Problem polega na tym, że ojciec zmienił zdanie i Marcin nie zobaczy obiecanych pieniędzy. Musi więc zrobić coś, żeby skłonić głowę rodu do zmiany zdania – szybko dochodzi do wniosku, że kluczem do sukcesu jest matka oraz rodzeństwo. Byłoby to dużo łatwiejsze, gdyby przez ostatnie lata mieli choć odrobinę cieplejsze stosunki. 

Mam wrażenie, że te taśmy skrywają wszystko, a jednocześnie nic. Książka miała opowiadać o magicznej i fatalnej sile pieniądza, narodzinach fortun nowobogackich, toksycznym poczuciu wyjątkowości oraz skutkach manipulowania wspomnieniami. To miała być opowieść o rodzinie. Tymczasem dostałam powieść o sile pieniądza oraz o rodzinie, przedstawionej z punktu widzenia ojca i syna. Cóż, dla mnie to za mało. Jeśli coś ma dotyczyć całej rodziny oraz zastosowany został podział na historię ojca i syna, powinno pojawić się też miejsce na relację matki oraz rodzeństwa. Ci ostatni zostali zepchnięci w odmęt, a najbardziej z nich siostra Marcina. To sprawiło, że większość wydarzeń stała się papierowa i subiektywna. 

Skoro powiedziałam już o niczym, czas zderzyć się ze wszystkim. Opis na okładce zdradza w zasadzie wszystko. Tak, to kochamy najbardziej – kiedy okazuje się, że punkt kulminacyjny to tak naprawdę coś z opisu książki. Czyta się, czyta, czyta i czyta, czekając w końcu na coś niespodziewanego… Cóż, tutaj tego nie ma. Wątek matki wprowadza odrobinę długo wyczekiwanego zamętu, ale nie ma efektu wow. Być może to kwestia stylu autora – dla mnie wszystko było zwyczajne, suche i bez polotu. Nie tego spodziewałam się po opowieściach rodzinnych. Czekałam na skrywane namiętności, nienawiść, zazdrość, miłość. Na uczucia, czyli to, co buzuje w każdej familii. 

Niemniej, sam pomysł na książkę był bardzo dobry. Spotkałam się więc kolejny raz z tym samym – pomysł świetny, gorzej z wykonaniem. Być może byłoby inaczej, gdyby wydawnictwo okroiło zapis na odwrocie książki. Z drugiej strony, wydarzenia mogłyby być zbyt przewidywalne. Może gdyby początkowy humor utrzymał się przez całą powieść... Trudno powiedzieć, to tylko gdybanie. 

Motyw taśm przewija się nie tylko w fabule, ale także w przepięknym wydaniu. Okładka książki stylizowana jest na kasetę VHS i zawiera stylizowane opakowanie – dokładnie takie samo, jakie w dzieciństwie zdarzało mi się porysować kredkami lub podrzeć. To rewelacyjny skok do przeszłości, cudowna sentymentalna podróż. Ponadto wnętrze ozdobione jest grafikami, a praca przy ostatniej części powieści po prostu mnie oczarowała. Zadziała na mnie bardzo refleksyjnie. 

Nie da się ukryć, że po „Taśmach rodzinnych” spodziewałam się zdecydowanie więcej. Wydanie jest obiecujące, pomysł na książkę wzbudza emocje, niemniej czegoś zabrakło. Niedobór emocji oraz elementów zaskoczenia negatywnie wpływa na moją ocenę powieści Marcina Marcisza.

Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 24.04.2019
Liczba stron: 304
Przeczytane: 21.04.2019
Ocena: 4/10

4/12/2019

4/12/2019

Katja Pantzar „Odnaleźć sisu. Fiński sposób na szczęście przez hartowanie ciała i ducha”

Katja Pantzar „Odnaleźć sisu. Fiński sposób na szczęście przez hartowanie ciała i ducha”
Po przyjeździe do tego kraju spytałam koleżankę z pracy, dlaczego Finowie mało się uśmiechają. Zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała: - Uśmiechają się od środka. 

Często możemy przeczytać, że Finowie są zimni, małomówni i oschli. Takie są stereotypy, takie informacje napotykamy u pierwszego lepszego źródła. Żeby dostrzec do tego, co najważniejsze, musimy się trochę namęczyć, ale w końcu dokopujemy się do kluczowej informacji. Sisu, czyli fińska cecha narodowa. 

„Odnaleźć sisu. Fiński sposób na szczęście przez hartowanie ciała i ducha” możemy zakwalifikować dwojako. Jeśli spojrzymy tylko na pierwszy człon tytułu, mamy luźną książkę o Finach. Natomiast jeśli zerkniemy na nią przez pryzmat drugiej części tytuły, dostajemy mądrze napisany poradnik. Nie podchodziłabym jednak do tej książki w ten drugi sposób – rozstrzał kulturowy jest spory i nie wszystko zrozumiemy tak, jak powinniśmy, a powinniśmy zrozumieć to głęboko. Innymi słowy, żeby fińskie sposoby na szczęście zadziałały, musimy mieć już jakąś wiedzę o Finlandii. 

Ja jednak patrzę na tę książkę jako kolejną na mojej półce pozycję o kraju tysiąca jezior. Pod pewnym względem jest wyjątkowa. Zazwyczaj autorami takich tytułów są Finowie lub eksperci w tej dziedzinie. Katja Pantzar nie jest ani jednym, ani drugim. Całe swoje życie spędziła w Kanadzie, choć Finlandia nie jest jej całkowicie obca – ma fińskie korzenie. To połączenie daje ciekawe spostrzeżenia – z jednej strony są to obserwacje zupełnie obcej, odmiennej kulturowo osoby, a z drugiej strony Finlandia jest traktowana w sposób osobisty. 

Największym plusem jest dla mnie sięganie do źródeł naukowych. Autorka powołuje się często na najnowsze badania naukowe lub rozmawia z naukowcami, szukając u nich odpowiedzi na swoje pytania. Nie mówi jednak tylko o suchych faktach – działanie fińskich sposób na szczęście sprawdziła na własnej skórze i potwierdza ich działanie. Dzięki temu książka nie należy do beznadziejnej grupy poradników na życie, ani też nie jest nudnym naukowym bełkotem. 

Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie dopatrzyła się rysy na szkle. Skandynawia. Jak zwykle. Wrzucone zostały cytaty, które nie mówią wprost o tym, jakoby Finlandia należała do tej grupy krajów, niemniej może to co nieco sugerować. Serio, Wydawnictwo Jagiellońskie? Takie rzeczy można byłoby jeszcze wybaczyć (ja mogłabym co najwyżej przymknąć oko) byle jakiemu wydawnictwu, ale na pewno nie takiemu, które działa przy bardzo szanowanym uniwersytecie. 

Minus jest jednak niewielki i mogę śmiało polecać „Odnaleźć sisu”. To pozycja przede wszystkim dla rozsądnego czytelnika – nie dla takiego, który przeczyta o ciekawym sposobie na życie i impulsywnie próbuje wdrażać go w swój codzienny plan dnia. Nie trzeba dodawać, że z marnym skutkiem. Refleksja, refleksja i jeszcze raz refleksja. Takie przesłanie wyłania się z tej książki tym należy się kierować przy ocenie zmiany własnego stylu życia. 

I tu pojawia się sisu: nie poddajemy się, wprowadzamy plan w życie. Kiedy zaczynają się ciężkie czasu - i to jest piękno Finlandii - kiedy zaczynają się kłopoty, wiele innych krajów dokręca śrubę, podwaja kontrolę. A Finowie odpuszczają. Rozumieją, że sisu nie polega na tym, żeby cisnąć, sisu polega na tym, by pozwolić ludziom ustalić, co dalej. 


Wydawnictwo: Bona Vita - Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wydania: 25.10.2018
Liczba stron: 207
Przeczytane: 16.03.2019
Ocena: 9/10


4/08/2019

4/08/2019

Marcin Szulc „Irlandia albo frytki z octem”

Marcin Szulc „Irlandia albo frytki z octem”
Współczesny człowiek przyjeżdżający do Irlandii potrzebuje powonienia, żeby mogło ostrzec go przed frytkami z octem. Nawet jeśli miałaby to być jedyna i ostatnia rzecz, jaką cały zmysł powonienia zrobi!

Z czym kojarzy Wam się Irlandia? Ze skoczną muzyką, długimi nogami tancerek, zielonymi klifami, wiatrem, deszczem, pysznym piwem, klimatycznymi pubami? Dla mnie Irlandia to uśmiech – nie tylko Irlandczyków i ludzi wszelkich narodowości, ale przede wszystkim z moim. Zaraz potem stawiam muzykę, owce, słodycze, alkohol, klimat Dublina i przepiękne widoki. I coś, co zawsze muszę zjeść – frytki z octem i ryba. Fuj, wiem. W Polsce nigdy bym tego nie zjadła. 

Niewątpliwie Irlandia służy twórczemu myśleniu. Mam jednak wrażenie, że jest za mała, żeby wszyscy, którym otwiera się tutaj umysł, mogli jednocześnie rozwinąć swoje skrzydła. Nie będę wymyślał powodów, dla których tak się dzieje. Po prostu ich nie znam. 

Marcin Szulc jest adwokatem, który wyemigrował z Polski do Irlandii ponad dekadę temu. Zna więc Irlandię z perspektywy świeżego imigranta, ale też z perspektywy osoby, która mieszka tam na stałe. Byłam ciekawa przede wszystkim tej drugiej strony. Życie chwilowego pracownika na obczyźnie nie jest specjalnie ciekawe pod kątem kulturowym – oczywiście, nie zawsze. Ale jednak długi pobyt za granicą pokazuje zdecydowanie więcej i pozwala na zrozumienie różnic między dwoma państwami. 

Irlandia może zapłodnić intelektualnie lub pomóc rozwinąć skrzydła, jeśli zapłodnienie przyszło skądinąd. Mam jednak wrażenie, że nie potrafi dać jednego i drugiego równocześnie. 

Książka „Irlandia albo frytki z octem” podzielona jest na dwanaście rozdziałów. Już sam spis treści mówi, że nie będzie to poważna lektura. Słodko – gorzki wydźwięk idealnie pasuje do irlandzkiej narracji. Taką też narrację poznałam, kiedy rozmawiałam z Polakami, mieszkającymi na stałe w Dublinie. Inaczej się nie da. Dla turystów pewne rzeczy są niewidoczne, bo wychodzą dopiero po zamieszkaniu w Irlandii. Właśnie do tych rzeczy drzwi otwiera nam autor tej książki. 

Mówiąc o zapachu wcale nie mam nic złego na myśli. Irlandia jest po prostu inna i wiele rzeczy, które tutejsi uznają za normalne, szokują kontynentalnych Europejczyków. I to bardziej niż drobne dziwactwa Brytyjczyków. 

Nie da się ukryć, że jest to szybka lektura – wystarczy tak naprawdę jeden krótki wieczór, żeby ją przeczytać. Jeśli ktoś uwielbia ironię i sarkazm, będzie czytał trochę dłużej, bo po drodze będzie miał kilka przystanków na większe i mniejsze parsknięcie śmiechem. Przez większość czasu Marcin Szulc w zasadzie rzuca same minusy mieszkania na Zielonej Wyspie, ale niech Was to nie zmyli, ani też niech Was to nie zniechęci. Prawdziwy smaczek czeka na Was na samym końcu. 

Przekonałem się jednak, że sugerowanie rozwiązań problemów będących przedmiotem narzekań spotyka się tutaj ze zdziwieniem. Narzekać to „my”, ale rozwiązania niech znajdują „oni”. „Oni” też zajmą się wprowadzeniem tego w życie, żeby „nam” było lepiej. Tak właściwie, to czemu jeszcze tego nie zrobili? 

Chociaż „Irlandia albo frytki z octem” może pomóc w podjęciu decyzji o wyjeździe na stałe, to ludzie planujący krótką podróż lub po prostu zainteresowani Irlandią znajdą tutaj coś dla siebie. Inaczej patrzy się na ten kraj, mając w głowie informacje, które w tak humorystyczny sposób przekazuje autor. Wierzcie mi, ja też inaczej patrzę na to wszystko, odkąd dowiedziałam się, że typowy irlandzki pub nie ma nic wspólnego z typowym irlandzkim pubem (serio, serio) lub też, że wszystko, co dobre, może być tylko i wyłącznie irlandzkie. 

„Jakiś czas” to bardzo istotne pojęcie w Irlandii. „Jakiś czas” ma długość zależną od kontekstu i doświadczenie uczy mnie, że zawsze trzeba „jakiś czas” zdefiniować i doprecyzować. 

Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. Książka ląduje na liście moich ulubionych książek, a to niemały zaszczyt, patrząc na mój gust. Niedoświadczonym w temacie może otworzyć oczy na sprawy, o których nigdy by nawet nie pomyśleli. Nic dziwnego – bo Irlandia to nie tylko to, co znajdujemy w pierwszym lepszym przewodniku turystycznym… Lub też może przede wszystkim to nie to. Choć nie powiem – widok małych owieczek może zasłonić widoczność na rzeczy ważniejsze.

Wiele rzeczy jest z pozoru identycznych, leczy przy bliższym poznaniu okazuje się, że pod powłoką normalności czai się celtycki duch. Który na każdym kroku znajduje irlandzkie rozwiązanie irlandzkiego problemu. 

Wydawnictwo: Wizard Media
Data wydania: 2018
Liczba stron: 176
Przeczytane: 01.02.2019
Ocena: 9/10


4/06/2019

4/06/2019

Podsumowanie marca

Podsumowanie marca
Ależ przyśpieszyło! Zawsze czas pomiędzy zimą i wiosną jest tak nieuchwytny, że nawet trudno określić go w ramach konkretnych dni. Za to wyraźnie ten czas czujemy. Większość zapewne pozytywnie, ale ja już nastrajam się negatywnie. Zimy nie było i nie ma czego ukrywać. Brakowało mi śniegu, niskim temperatur i czasu na myślenie. A teraz zbliża się najcięższy okres w roku. Na myśl o słońcu i wysokich temperaturach już robi mi się niedobrze. Byle do jesieni. 

Ale co z książkami w marcu? Nieźle, nieźle. Przeczytałam 4 książki, co dało 1071 stron. Najlepsza książka poprzedniego miesiąca to „Odnaleźć sisu” - recenzja już gotowa, zdjęcia zrobione, kwestia opublikowania. Pozytywnie zaskoczyła mnie „Pacjentka”, o której więcej przeczytacie tutaj. Oprócz tego przeczytałam również „Wielki Ogarniacz Życia, czyli Jak być szczęśliwym nie robiąc niczego” oraz bajkę dla dzieci „Vladek. Najmilszy wampirek na świecie”


Najmilszym akcentem marca był zdecydowanie wyjazd do Krakowa na koncert. Korpiklaani, Turisas, Trollfest... Nie ma nic przyjemniejszego od muzyki. Nawet książki muszą się schować. 

A jak tam u Was książkowe i mniej książkowe podsumowanie marca? 


Copyright © Satukirja , Blogger