12/29/2019

12/29/2019

Sylwia Kubryńska "Biurwa"

Sylwia Kubryńska "Biurwa"


Są chwile, gdy czujesz, że miejsce, gdzie się znalazłaś, nie jest miejscem, w którym znaleźć się zamierzałaś. 
Nie zamierzałam pracować w kabarecie. 

Mam ciekawą przypadłość znajdowania niecodziennych książek zupełnie przypadkowo. Jako że od zawsze pracuję w biurze, a przez dwa lata egzystowałam w urzędzie, temat papierkowej pracy jest mi bliski. Pewnego dnia przeglądając Instagram, zobaczyłam zdjęcie pewnej zielonej książki i pomyślałam, że muszę ją mieć. 

Sylwia Kubryńska za pomocą "Biurwy" uzmysłowiła mi, co w pracy jest ważne - "żeby nie było spiny i żeby było wiadome". So true. "Biurwa" to relacja kobiety, która zmaga się z urzędniczą posadą. Wiecie, mnóstwo segregatorów, jeszcze więcej pieczątek, ludzie od niczego, inspektorzy do spraw żadnych, powaga urzędu i absurd ważnych sytuacji. Wśród tego wszystkiego nasza bohaterka Ewa - matka dwójki dzieci i partnerka na pół gwiazdka, która o byciu żoną może tylko pomarzyć. 

Autorka w krzywym zwierciadle przedstawiła pracę w urzędzie, co doskonale rozumiem, ale... Chciałabym w takim urzędzie pracować, naprawdę. Moje doświadczenie stukało głośno obcasami, kiedy czytałam tę książkę. Dlaczego? Otóż dlatego, że według lektury praca w biurze polega na jedzeniu serniczka, zmienianiu butów, kłamaniu, jedzeniu serniczka, tuszowaniu przewinień, jedzeniu serniczka, chodzeniu od pokoju do pokoju i ponownym jedzeniu serniczka. 

Rozumiem takie przedstawienie sytuacji, ale nie spodziewałam się aż tak stereotypowego i nieprawdziwego obrazu urzędniczej posady. Urzędnicy są tak piętnowani ot tak, że rozpowszechnianie kolejnego absurdalnego obrazu nie wydaje się wskazane. Wielu ludzi sądzi, że urzędnik siedzi za pieniądze podatników i nie chce im pomóc, bo musi wypić kawkę. Zazwyczaj, jeśli ktoś nie chce nam pomóc, to po prostu nie może i ma ku temu ważny powód, jakim jest nasze absurdalne i często sprzeczne prawo. Wielokrotnie byłam w sytuacji, gdy chciałyśmy w jakiś sposób pomóc petentowi, ale nasz urząd nie miał do tego uprawnień, a prawo związywało nam ręce. 

Mówienie, że "nikt nie jest od tego" jest także nie na miejscu, ponieważ w praktyce każdy jest od wszystkiego. Często jedna osoba w urzędzie pełni tak różne funkcje i ma tak skrajne obowiązki, że głowa mała. Do tego ktoś inny ma podobny zakres zadań, ale jednak inny, bo tak trzeba, bo takie są wytyczne, bo tak ustalono prawo. Dlatego często wydaje nam się, że nikt nie jest od owego tego, czymkolwiek ono jest. To plus czynnik ekonomiczny to główne powody szybkiego wypalenia pracy każdej biurwy. 

Do książki wkradła się także mała nieścisłość. Nasza bohaterka podobno całymi dniami nie ma nic do roboty, a zaraz okazuje się, że pracę zabiera do domu i pracuje nawet podczas kąpieli. Po lekturze zdałam sobie sprawę, że bardzo, ale to bardzo zabrakło chociaż kilku słów o petentach, bo to własnie oni sprawiają, że praca w urzędzie ma smaczek. Jeszcze nie wiem, czy są oni powodem miłości czy nienawiści, ale na pewno są kluczowi w pracy urzędnika. 

"Biurwa" ma jednak więcej plusów niż minusów. Najważniejszym z nich jest humor, połączony z dystansem i dramaturgią. Książka kipi od ironii, sarkazmu i cynizmu, co osobiście uwielbiam. Narracja poprowadzona jest w taki sposób, że buduje napięcie przed każdym, jakże ważnym wydarzeniem w urzędzie... A przecież nigdy nie wiadomo, jakie ważne wydarzenie będzie miało miejsce kolejnego dnia w tym jakże dynamicznym miejscu pracy. 

Żartobliwe docinki podsycały detale, które autorka naprawdę świetnie wychwyciła. Kolejna para butów w urzędniczej szafie, obraza o nowy - używany mebel w pokoju, lokalizacja gabinetu, rewia mody urzędniczek i inne niuanse. Idealnie przedstawiła też serce pracy w urzędzie, czyli humor burmistrza. Wierzcie mi, to jest istotny czynnik, wpływający na życie (a etat już na pewno!) każdej biurwy. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy zapytano mnie, w jakim humorze przyszedł dziś kierujący urzędem. To była niewiadoma, wokół której kręciło się funkcjonowanie wszystkich pracowników. Szef (inspektor, dyrektor, burmistrz, starosta czy ktokolwiek inny) ma także moc zlecania czegoś. Czego? To już trzeba samemu do tego dojść. Trzeba coś zrobić - wymyśl coś, zrób coś. Co? Nikt nie wie. Ale ważne, żeby to coś zrobić. 

Zaskoczyła mnie poruszona kwestia zarobków. Wszystkim wydaje się, że urzędnicza pensja to wygrana w Lotto, ale w rzeczywistości najczęściej jest to najniższa krajowa lub niedużo wyższa kwota. Jeśli jest to już jakaś konkretna liczba, to zakres obowiązków w stosunku do niej jest niewspółmierny i na tym samym stanowisku w jakiekolwiek firmie zarobicie więcej. Autorka przedstawiła kwestię wypłaty i ewentualności przedłużenia umowy o pracę. 

"Biurwa" to książka nie tylko o pracy w urzędzie. Jestem pewna, że sporo osób, podejmujących jakąkolwiek pracę biurową, odnajdzie tutaj cząstkę swojego życia. Praca w urzędzie i praca w biurze to dwa osobne tematy, ale ostatecznie każdy chce, "żeby nie było spiny i żeby było wiadome". Motto każdego pracownika biurowego, niezależnie od branży. 

Ponadto, z bohaterką mogą utożsamiać się pracujące rodzicielki, a w szczególności matki samotnie wychowujące dzieci. Introwertyczne spojrzenie Ewy pozwala zrozumieć myśli zapracowanej matki Polki - chęć spędzenia z dziećmi czasu, potrzeba większego zarobku, aby utrzymać całą rodzinę, a także tlące się marzenie o ciekawej pracy, która nadałaby życiu więcej sensu i celu.  

"Biurwę" serdecznie polecam. Sprawdzi się idealnie jako słodko - gorzka lektura na jeden, góra dwa wieczory. 

Wydawnictwo: Czwarta Strona
Data wydania: 28.09.2016
Liczba stron: 304
Przeczytane: 27.11.2019
Ocena: 7/10

12/27/2019

12/27/2019

Anja Rubik "#SEXEDPL. Rozmowy Anji Rubik o dojrzewaniu, miłości i seksie"

Anja Rubik "#SEXEDPL. Rozmowy Anji Rubik o dojrzewaniu, miłości i seksie"


Długo zastanawiałam się, czy powinnam napisać coś o "#SEXEDPL. Rozmowy Anji Rubik o dojrzewaniu, miłości i seksie". O książce było naprawdę głośno, a ja sięgnęła po nią tylko i wyłącznie z czystej ciekawości (prawie) psychologa. Doszłam jednak do wniosku, że kolejna opinia nie zaszkodzi, bo o edukacji seksualnej trzeba mówić, chociaż w Polsce wciąż pozostaje ona tematem tabu.

"#SEXEDPL" to zbiór rozmów Anji Rubik ze specjalistami z różnych dziedzin, dotyczący życia seksualnego człowieka. W konwersacjach ze specjalistami obala mity oraz poszukuje odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania, których dojrzewająca młodzież (a czasami nawet i dorośli) wstydzą się zadawać.

Książce towarzyszyła głośna kampania, która odbiła się szerokim echem szczególnie w mediach społecznościowych. Patrząc na dzisiejszy świat, bardzo mnie to cieszy. Główni zainteresowani mogliby nie wiedzieć o tej pozycji, gdyby autorka nie dotarła do nich w ten sposób.

O "#SEXEDPL" było głośno nie tylko dlatego. Wiele osób okrzyknęło tę książkę polskim podręcznikiem do edukacji seksualnej. Bardzo boli mnie to, że w Polsce edukacja seksualna nie istnieje, a nauczyciele od wychowania do życia w rodzinie są często katechetami - o wpływie jednego na drugie nie trzeba mówić. Wielu moich znajomych kręciło nosem na to, że modelka wydała taką książkę. Dlaczego modelka miałaby mówić o bezpiecznym seksie, antykoncepcji i chorobach wenerycznych? Moi drodzy - a dlaczego by nie?!

Wydanie pozycji w stylu "#SEXEDPL" bardzo mnie zadowala To estetycznie wydana książka, która ze smakiem i odpowiednim podejściem prezentuje wspomniane wcześniej zagadnienia. Duża ilość estetycznych zdjęć oraz świetnie dobrana szata graficzna z dobrze dobraną czcionką przemawia do młodszych odbiorców. Zaproszenie do projektu szerokiego grona ekspertów z różnych dziedzin sprawił, że lektura opiera się na solidnej wiedzy naukowej, potwierdzonej licznymi badaniami - nasze poglądy idą na moment na bok, a pierwsze skrzypce grają fakty.

Nie posunęłabym się jednak do sformułowania, że ta książka jest polskim podręcznikiem do edukacji seksualnej. Wciąż za mało tutaj faktów oraz konkretnych informacji. Owszem, znajdziemy tutaj sporo wskazówek, gdzie znaleźć więcej konkretów i pogłębionych informacji, ale dla mnie to wciąż za mało. Zbyt dużo ogólników, za mało szczegółów.

Niemniej, "#SEXEDPL" polecam nie tylko młodzieży, ale też rodzicom, których dzieci powoli wkraczają w okres dojrzewania. Książka na pewno okaże się dla nich przydatna, ponieważ pomoże im zrozumieć dojrzewanie w dzisiejszych czasach - tym bardziej, że Anja Rubik nie rozmawiała tylko z psychologami i seksuologami, ale też lekarzami, biologami i prawnikami.

Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 19.09.2018
Liczba stron: 224
Przeczytane: 27.11.2019
Ocena: 7/10

12/19/2019

12/19/2019

Dlaczego wściekam się, kiedy pod choinkę dostaję książki?

Dlaczego wściekam się, kiedy pod choinkę dostaję książki?


Dawno, dawno temu kochałam dostawać książki - dosłownie na każdą okazję. Co roku moja rodzina z nienawiścią syczała, kiedy wymyślałam, że pod choinką chcę znaleźć książkę. Ile można?! Ile tych książek?! Gdzie je wszystkie będziesz trzymać?! Pod latach przyznaję im (niechętnie) rację - ile można?!

Prawda jest taka, że wielu książkoholików jest przestymulowanych literaturą - szczególnie, jeśli ktoś współpracuje z wydawnictwami. Wówczas trzymają nas terminy, więc czytanie wciskamy w każdą białą plamę swojego dnia. Puste 30 minut? Trzeba poczytać, żeby zdążyć przed premierą. 10 minut jazdy tramwajem? Lektura jest obowiązkowa! 

Kiedy ktoś regularnie dostaje książki z wydawnictwa, absurdem jest znajdowanie ich jeszcze pod choinką. U mnie przeważyło jednak coś innego - praca. I nie - nie jest to praca w branży wydawniczej. Praca oznacza przychody, a przychody oznaczają wydawanie pieniędzy. W moim budżecie rozplanowana jest pula, którą raz na jakiś czas przeznaczam na dużą dostawę książek - wtedy zbieram wszystkie must read tytuły i zamawiam. 

Kiedy więc kilka lat temu poszłam do pracy, a zamawianie książek stało się chlebem powszednim, pod choinkę zapragnęłam czegoś innego. Zdałam sobie sprawę, że kolejna lektura nie jest niczym niezwykłym, a ja tak do końca nie pamiętam, od kogo i kiedy dostałam daną książkę, która wcale nie była rewelacyjna. Ba, często tej książki tak do końca nie pamiętam... Ups. 

A przecież prezenty mają być czymś wyjątkowym. Czymś, co będzie nam przypominać o danej osobie. Nie potrzebujemy setnej książki na naszym stosie wstydu z pozycjami do przeczytania. My, książkoholicy, potrzebujemy dodatkowej półki, a najlepiej to mieszkania dla książek - ale wiadomo, że takie rzeczy pod choinkę się nie zmieszczą. ;)

Jakiś czas temu uzmysłowiłam sobie, że pamiętam okoliczności otrzymania książki tylko i wyłącznie wtedy, gdy okazała się ona dla mnie ważna. Przykład? "Przynieście mi głowę wiedźmy" Kim Harrison dostałam od swojej cioci w gimnazjum. Kiedy pojechałyśmy do księgarni po prezent świąteczny, powinnam być w kościele na roratach, które musiałam zaliczyć, żebym została dopuszczona do bierzmowania. Mało tego - pamiętam, jakie inne książki wtedy oglądałam. Do dziś jest to moja ukochana seria, która sprawiła, że pokochałam sok pomarańczowy i skórzane spódnice. 

Dlatego jeśli planujecie wręczyć komuś książkę, postarajcie się trochę. Nie wchodźcie do księgarni i nie kupujcie pierwszej lepszej powieści świątecznej (która, notabene, okażę się niezłym shitem). Spójcie na zainteresowania bliskich. Może ktoś kolekcjonuje piękne wydania swojej ulubionej powieści - na przykład "Alicji w Krainie Czarów"? Może ktoś szuka swojej ukochanej książki w innym języku? Może ktoś zbiera rzadko spotykane, stare woluminy i marzy o wydaniu "Pana Tadeusza" z czasów jego/jej dziadków? Od razu banalna książka staje się wyjątkowym prezentem. 

Dodam, że tytułowe "pod choinkę" oznacza każdy prezent - nie tylko świąteczny, ale też imieninowy, urodzinowy i każdy inny. 

10/11/2019

10/11/2019

Jaś Kapela "Polskie mięso. Jak zostałem weganinem i przestałem się bać"

Jaś Kapela "Polskie mięso. Jak zostałem weganinem i przestałem się bać"
Mój gust literacki zdecydowanie mnie nie zaskakuje, ale półka z ulubionymi książkami już tak. Kiedy przyglądam się swoim ukochanym tytułom, jestem zdumiona ich różnorodnością. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, czy na tej półce znajdują się choćby dwa podobne dzieła. Nic nie wskazywało, że dołączy do nich "Polskie mięso" Jasia Kapeli. 

Gdybym wykazywała zainteresowanie przeróżnymi skandalami, na pewno bardzo dobrze znałabym nazwisko autora. Gdybym przykładała uwagę do wszelakich kreacji medialnych, wiedziałabym o Jasiu Kapeli więcej. Gdybym kierowała się stereotypami, nigdy nie przeczytałabym tak wartościowej książki. Nie da się ukryć, że "Polskie mięso. Jak zostałem weganinem i przestałem się bać" jest pozycją ważną i wartościową. Jeśli ktoś ma obiekcje, powinien odsunąć od siebie na moment przywiązanie do swojej diety oraz emocje,  jakie wywołuje w nim wizerunek autora. 

Tytuł sugeruje, że jest to pozycja o drodze do porzucenia mięsnych posiłków. Nic bardziej mylnego. Owszem, pisarz dzieli się poradami i pokazuje, że większość produktów pochodzenia zwierzęcego obecnie można bardzo łatwo zamienić tymi pochodzenia roślinnego. Podrzuca także wskazówki dla początkujących wegan, którzy za sugestią pisarza trafią prosto do odpowiednich źródeł i gotowych przepisów. To jednak nie wszystko. 

Droga autora to weganizmu to jedno, a książka pokazuje coś znacznie ważniejszego - prawdę o produkcji żywności. Wzmianka o strachu w tytule nie jest tylko ozdobnym dodatkiem. Często mówi się, że weganie rezygnują z mięsa, ponieważ nie chcą krzywdzić zwierząt, natomiast całkowicie zapomina się o lęku. Owszem, produkcja żywności często pozostaje dla nas tajemnicą i nie roztrząsamy się nad każdym spożywanym produktem, jednak to właśnie mięso budzi najwięcej niepewności. 

Jaś Kapela na dwa sposoby przedstawił mięsną gałąź przemysłu. Po pierwsze - powołał się na sprawdzone i rzetelne źródła, cytując badania, raporty, słowa fundacji i znających się na rzeczy osób. Po drugie - zbadał rynek od wewnątrz, zatrudniając się incognito w odpowiednich miejscach, a także docierając do osób pracujących w branży. To właśnie dało rzeczywisty obraz przemysłu - w oczach przedsiębiorców konsument jest chodzącym banknotem i nie jest traktowany ani odrobinę lepiej od zwierząt w ubojniach. Kłamstwa sprawiają, że ludzie ze smakiem jedzą podobno zdrowe, ekologiczne produkty ze zwierząt, które rzekomo żyją na niebiańskiej farmie. 

Niemniej, największą wartością jest stanowisko autora. Chociaż sam jest weganinem, nie nakazuje nikomu wyboru diety. Książka nie ma na celu głośnego nawoływania do weganizmu poprzez wpajanie czytelnikowi, że jego gust kulinarny przyczynia się do cierpienia zwierząt. Nie, nie, nic z tych rzeczy. To tylko (i aż!) zbiór cytatów z badań oraz obraz przemysłu mięsnego. Co czytelnik z tym zrobi, to już jego sprawa. 

Na okładce znajdziemy informację, że książkę poleca się weganom i pożeraczom mięsa. Podpisuję się pod tymi słowami, ponieważ zawsze warto wiedzieć więcej. Weganie przy tej książce mogą się odrobinę nudzić, bowiem nie znajdą tutaj nic, czego by nie wiedzieli. Jednak wielbiciele schabowego o niektórych rzeczach dopiero dowiedzą się z lektury - to dobrze, bo świadomość jest bardzo ważna. Jeśli ktoś nie zmieni diety pod wpływem tej wiedzy, to będzie wiedział, co znajduje się na jego talerzu i jak tam trafiło. Może świadomość sprawi, że mniej żywności będzie lądowało w koszu. 

Wydawnictwo: Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Data wydania: 30.09.2018
Liczba stron: 320
Przeczytane: 07.04.2019
Ocena: 9/10

10/09/2019

10/09/2019

Witold Szabłowski "Jak nakarmić dyktatora"

Witold Szabłowski "Jak nakarmić dyktatora"
Moje zrozumienie niechęci wobec historii jest bardzo powierzchowne, o czym zdałam sobie sprawę przy okazji ostatniej lektury - najnowszej książki Witolda Szabłowskiego. Wydawało mi się, że rozumiem ludzi, którzy nie przepadają za historią, chociaż sama ją uwielbiam. Moja wyrozumiałość okazała się pobieżna, wynikająca z ogólnej życzliwości. 

Prawda jest taka, że historia jest zbyt potężnym i ogólnym zagadnieniem, żeby jej nie lubić. Każdy może znaleźć w niej coś dla siebie. Historia to życie codzienne, muzyka, kino, teatr, maszyny, rozwój cywilizacji, miasta, architektura, moda, ludzie, technologia, podróże, literatura, medycyna, przyroda... Historia to wszystko. Kwestia znalezienia odpowiedniej tematyki. Witold Szabłowski uzmysłowił mi to za pomocą książki "Jak nakarmić dyktatora". Historia to też kuchnia i, wbrew pozorom, kuchnia może wpłynąć na wszelakie decyzje mniej lub bardziej ważnych osobistości. 

Mówi się, że od żołądka do serca. Od żołądka także do mózgu - i nie mówię tu tylko o dostarczaniu odpowiednich składników odżywczych. Jedzenie poprawia nam humor. Pewne smaki przywołują miłe lub złe wspomnienia, a posiłki mogą nas zachwycić. Ogólnie kuchnia wpływa na nasz stan emocjonalny, a to jest ściśle związane z procesem decyzyjnym. Pojawia się więc pytanie, co jedli dyktatorzy przed podejmowaniem ważnych decyzji? 

Na to pytanie odpowiada autor "Jak nakarmić dyktatora". Witold Szabłowski dotarł do żyjących kucharzy kilku dyktatorów, żeby dowiedzieć się co nieco o życiu tyranów - tym razem od kuchni. W roli satrapów pojawiają się: Saddam Kusajn, Pol Pot, Fidel Castro, Idi Amin i Enver Hodża. Ich rządy pokazane są z perspektywy osób, które przygotowywały im posiłki nie tylko za czasów ich największej sławy. 

Kucharze dyktatorów w rozmowie z autorem mogli obalić przeróżne mity na temat diety swoich pracodawców. Spożywanie ludzkiego mięsa - przede wszystkim mięsa zabitych wrogów? To nonsens. Uchylają rąbka tajemnicy o specjalnych i ukochanych posiłkach tyranów, a nawet sprzedają magiczne triki lub całe przepisy na swoje popisowe dania. Ze słów gastronomów możemy dowiedzieć się, jakimi ludźmi byli tytułowi dyktatorzy - bo przecież nie rządzili całymi dobami, ale z pewnością przez całe doby byli ludźmi, jakichkolwiek rozkazów by nie wydali. 

Książka jest ciekawa nie tylko ze względu na historię, ale też kulturę i opowieści o różnych krajach. Witold Szabłowski ujął mnie swoimi reportażami o Turcji, malując mi w głowie obraz tego państwa. Tym razem także zabrał mnie w odległą i niezwykłą podróż do różnych zakątków świata. 

Jeśli kogoś nie interesuje historia i/lub kultura, to lektura może się okazać dla niego atrakcyjna ze względu na kuchnię. Uwierzcie mi - zapachy przypraw aż biją ze stron książki, a para z garnków niemalże przecieka przez okładkę. Czasami pomiędzy smakowitymi opisami pojawiają się zdjęcia, a one dodają pikanterii całemu menu - i nie zakłóca tego nawet brak kolorów fotografii. Czarno - białe migawki przedstawiają nie tylko słynne dania,  ale także kucharzy lub restauracje. 

Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wam "Jak nakarmić dyktatora". Jeśli lubicie historię, podróże, obce kultury, to książka na pewno przypadnie Wam do gustu. Z kolei lekkość słów Witolda Szabłowskiego sprawi, że lektura będzie szybka i przyjemna.

Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 18.09.2019
Liczba stron: 320
Przeczytane: 02.10.2019
Ocena: 7/10

9/30/2019

9/30/2019

"Ptaki czarownicy. Baśnie fińskie"

"Ptaki czarownicy. Baśnie fińskie"
Nie ma nic bardziej magicznego od szczypty słów zamkniętych w przepięknych opowieściach. A gdzie szukać największego skupiska czytelniczej magii? Oczywiście, że w baśniach. 

Już od dawna marzyłam o upolowaniu "Ptaków czarownicy", czyli fińskich baśni. Znalezienie czegokolwiek z literatury fińskiej graniczy z cudem. Nie mówiąc już nawet o tych starych książkach - wspomniany zbiór fińskich baśni został wydany przez Wydawnictwo Poznańskie w 1988 roku. Magia wydawała się być potrzebna do poszukania tej książki, jednak niespodziewanie sprawnie udało się ją znaleźć i bardzo szybko była już u mnie. 

"Ptaki czarownicy" to, oczywiście, zbiór fińskich baśni - tych mniej i tych bardziej znanych. Większość z nich jest mniej znana nawet w Finlandii, co całemu zbiorowi dodaje uroku. Uwielbiam ogromne zbiory regionalnych gawęd, ponieważ wtedy czytam coś nowego. Baśnie fińskie były dla mnie czymś prawie nieznanym - tylko kilka z nich znałam już wcześniej. 

Jakie są fińskie baśnie? Inne. Bardziej surowe, czym przywodzą na myśl dalekie i bezludne części północnej Finlandii oraz klimat tamtych rejonów. Są też bardziej abstrakcyjne i do zrozumienia ich często trzeba pozbyć się zdroworozsądkowej logiki. Zarazem są także bardziej konkretne - język jest prosty i dosadny, więc dialogi przypominają stereotypową rozmowę Finów. 

"Ptaki czarownicy" polecam osobom, które zakochane są w magicznych opowieściach. Ci, który kochają północne kręgi, koniecznie muszą przeczytać tę książkę. Jestem pewna, że dadzą się zaczarować fińskim słowom.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 1988 rok
Liczba stron: 303
Przeczytane: 15.06.2019
Ocena: 8/10

9/16/2019

9/16/2019

Tomek Cze "Komornik, czyli śmieszna opowieść o emigracji"

Tomek Cze "Komornik, czyli śmieszna opowieść o emigracji"
Uwielbiam książki o Irlandii pisane z polskiego punktu widzenia, ponieważ świetnie obrazują różnice kulturowe. Już wcześniej miałam okazję przekonać się, jakie śmieszne sytuacje z tego wynikają. Kiedy więc znajomi polecili mi "Komornika, czyli śmieszną opowieść o emigracji", nie zastanawiałam się zbyt długo i zamówiłam książkę.

Książka Tomasza Cze powstała na podstawie przeżyć autora, który zmuszony został do wyjazdu z Polski. Powód? Prawie taki sam jaki miała większość ludzi, wyjeżdżających za granicę jeszcze kilkanaście lat temu - problemy finansowe, chęć lepszego zarobku, życie na wyższym poziomie.

To podobno najlepsza opowieść o emigracji. Naprawdę? Bardzo, ale to bardzo w to wątpię. Wiem, że o książce nie świadczy okładka ani wydanie, jednak tutaj formatowanie tekstu (lub też raczej jego brak) skutecznie utrudniało czytanie. Raz na jakiś czas fragmenty nie zostały wyjustowanie, co wprawiało mnie w stan niezwykłej irytacji. Kto by się spodziewał, że tak drobna rzecz okaże się tak upierdliwa.

Sama jakość słów... Szkoda o tym w ogóle pisać. Poziom niski. Zdaję sobie sprawę, że książka nie została napisania przez wybitnego autora, jednak przez kilka stron czytałam w kółko to samo. Czasami zmieniały się tylko wyrazy, a czasami tylko ich szyk. Dodać do tego charakter samego autora, który winę zrzuca na innych lub dla kontrastu i wzbudzenia litości przyjmuje na siebie winę, aby wybielić się przed czytelnikiem... Nie, zdecydowanie to nie dla mnie.

To właśnie sprawiło, że opisywanie wydarzenia są smętne, a akcja ciągnie się jak flaki z olejem. Nuda. Ogromna nuda. Rzekomy wątek kryminalny i komedia chyba także uciekły ze stron z tej książki. Przez prawie 300 stron zaśmiałam się tylko raz, a żart nie był specjalnie wyszukany.

Jednak najważniejsze jest to, o czym "Komornik" miał być. Podobno to opowieść o emigracji. Podobno. Ja powiedziałabym, że to opowieść o życiu Tomasza Cze, a emigracja do Irlandii jest tutaj wątkiem bardzo pobocznym. Zdziwieni? Nie możecie w to uwierzyć? Ale jak inaczej wytłumaczyć to, że akcja zaczyna się dziać na zielonej wyspie dopiero od 80 strony? Wcześniej czytamy o rodzinie i dyskotekowych imprezach...

Dla mnie ta książka nie ma większego sensu bytu. Nie mam pojęcia, komu mogłabym ją polecić, bo osobom zainteresowanym tematem polskiej emigracji lub Irlandii, na pewno nie mogę jej zarekomendować.

Wydawnictwo: -
Data wydania: 05.06.2017
Liczba stron: 264
Przeczytane: 30.08.2019
Ocena: 2/10

9/06/2019

9/06/2019

Podsumowanie lipca i sierpnia

Podsumowanie lipca i sierpnia
Byle do końca lipca - później lato ucieka zdecydowanie szybciej. Teraz mamy początek września, a w powietrzu czuć już jesień. Na szczęście. Jesień to czas na urlop, zredukowany ruch w pracy, mniej ludzi na ulicach, więcej czasu dla siebie, mniejsze zmęczenie i przyjemniejsze podróże. Ah, no i klimat do czytania.

W lipcu przeczytałam 6 książek, co dało mi 1020 stron. Ekspresem przeczytałam "Zniszczoną", która okazała się naprawdę okropną lekturą. Drugi tom opowieści o Vladku, czyli "Zębiastyczni przyjaciele", także nie przypadł mi do gustu. Odbiłam to sobie zbiorem aforyzmów Wilde'a, a następnie odrobiną fińskiej literatury - "Pomysłem gubernatora". Całość dopełniłam cudowną książką, którą przeczytałam po polsku i po angielsku. Mowa, oczywiście, o "Kalsarikänni. Sztuka relaksu po fińsku" i "Päntsdrunk. The Finnish Path to Relaxation (Drinking at Home, Alone, in Your Underwear)"

Dużo? Mało? Nie wiem. Patrząc na mój brak chęci do życia, jest całkiem nieźle. I patrząc na to, że więcej czasu spędziłam poza domem... Ważne, że koncert Bon Jovi odhaczony i teraz można odliczać już tylko do koncertu mojego muzycznego cudeńka - Ghost w listopadzie. Lipiec był też gorącym okresem na studiach, bo w końcu je ukończyłam. Absolutorium już za mną, a przede mną tylko praca magisterska. Kolejny miesiąc był już sielanką, jeśli chodzi o atrakcje. 

W sierpniu zwolniłam, jeśli chodzi o czytanie. Musiałam w końcu zabunkrować się z artykułami do magisterki. Niemniej, przeczytałam znów 6 książek i tym razem dały mi one 2344 stron. Objętościowo książki wygrały nad tymi z lipca, a największą z nich było "Chodząc nędznymi ulicami". Nie zachwyciła mnie, podobnie jak "Dygot", "Królowie Wyldu" i "Komornik, śmieszna opowieść o emigracji". Za to "Męskie sprawy" i "Uczciwa oszustka" wynagrodziły mi wszystkie literackie bóle. 

Przez te dwa miesiące na blogu nie pojawiło się zbyt wiele postów. Obowiązkowo wrzuciłam podsumowanie czerwca, tym razem ze szczyptą zdjęć z Krakowa. Opublikowałam recenzję "Męskich spraw", a także "Kalsarikänni. Sztuka relaksu po fińsku". Oprócz książkowych spraw, napisałam post o tym czego nauczyła mnie praca w biurze podróży.

A jak minęły Wasze wakacje? Książkowo wypadły dobrze? Też tak macie, że latem czytacie zdecydowanie więcej? 

9/01/2019

9/01/2019

Agata Jankowska, Michał Pozdał "Męskie sprawy"

 Agata Jankowska, Michał Pozdał "Męskie sprawy"
Zewsząd bombardują nas hasła, że prawdziwych mężczyzn już nie ma. Podobno męskość przechodzi kryzys. Zgadzacie się z tymi słowami? 

Kwestię rzekomo zanikającej męskości w swojej książce poruszył Michał Pozdał. Nazwisko tego psychoterapeuty powinni znać wszyscy zainteresowani seksuologią. Dla mnie to renoma sama w sobie i gwarancja ciekawej, rzetelnej wiedzy. Właśnie to nazwisko sprawiło, że musiałam przeczytać „Męskie sprawy. Życie, seks i cała reszta”. 

Okładka zdradza, jakie męskie hasła zostały poruszone w książce – erekcja, kryzys, miłość, orgazm, ojcostwo, złość, fantazje, ciało, masturbacja, zazdrość, zdrada. Ale to nie wszystko. Całość została podzielona na siedemnaście rozdziałów, dotyczących kryzysu męskości, wychowania chłopców, homoseksualizmu, postrzegania matki, masturbacji wśród dzieci, pornografii, życia łóżkowego, orgazmu, gwałtu mężczyzn, zaburzeń seksualnych, męskiej prostytucji, kultu ciała, zazdrości, zdrady, zboczeń, namiętności, ojcostwa i starzenia się. 

Sporo? Bardzo! To wszystko zmieściło się na zaledwie trzystu stronach. Objętość to jednak nie wszystko. Obawiałam się, że ciężkość tych zagadnień mnie przygniecie, a ogrom wiedzy wybuchnie w mojej głowie. Nic z tego. Okazało się, że Michał Pozdał potrafi sprzedać dużą dawkę informacji w bardzo przystępny sposób. 

Jak to się stało? Sądzę, że to spora zasługa formy lektury – wywiadu, który poprowadziła Agata Jankowska. Z racji tego, że autorzy często mieli zupełnie różne spojrzenia na pewne sprawy, emocje były obecne w książce. Tak, tak, dobrze czytacie – emocje w popularnonaukowej pozycji. 

Z niecierpliwością czytałam odpowiedzi psychoterapeuty, kiedy dziennikarka zadawała kolejne niewygodne pytania. Tym bardziej, że odpowiedzi były na bardzo wysokim poziomie merytorycznym, a dodatkowo zostały udzielone w bardzo przystępny, nierzadko humorystyczny sposób. Wiedza psychologiczna i biologiczna to jedno, ale pojawiły się też odwołania do szeroko rozumianej kultury, a to w temacie męskości jest kluczową sprawą. 

Michał Pozdał obalił kilka mitów i przełamał wiele stereotypów. Przywołał wiele autentycznych przykładów ze swojego doświadczenia zawodowego, aby zobrazować naukowe tezy. Pomógł czytelnikowi zrozumieć swój punkt widzenia, starając się jak najlepiej opisać męskie uczucia i emocje. Z pomocą Agaty Jankowskiej wychwycił różnice płciowe, a czasami te różnice minimalizował. 

Czytając tę książkę, bardzo żałowałam, że nosi taki tytuł. Być może mało kobiet wybierze tę pozycję, skoro to tylko męskie sprawy… Ale to zdecydowanie nie są tylko męskie sprawy. Chociaż książka bezpośrednio dotyczy mężczyzn, to często poruszane są też kobiece zagadnienia – no bo w końcu kobiety biorą udział w wychowaniu chłopców, a heteroseksualne kobiety są zainteresowane męskim życiem łóżkowym… Może nie wszystkie, ale spora część na pewno. 

Właśnie dlatego „Męskie sprawy” polecam nie tylko mężczyznom w każdym wieku – od młodzieży po seniorów, każdy znajdzie coś dla siebie. Ponadto, książkę polecam także kobietom. Temat jest po prostu interesujący. 


Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 18.05.2016
Liczba stron: 304
Przeczytane: 28.08.2019
Ocena: 10/10

8/07/2019

8/07/2019

Miska Rantanen "Kalsarikänni. Sztuka relaksu po fińsku"

Miska Rantanen "Kalsarikänni. Sztuka relaksu po fińsku"
Kalsarikänni jest sztuką obecności i perfekcyjnego wypoczynku. Pozwala ukręcić łeb frustracji i napięciu, które narastają przy pracy zawodowej. Metoda opiera się na finezyjnym połączeniu produktu procesu fermentacji - alkoholu - wybiórczej otwartości na towarzystwo i wolnego od wszelkich norm ubioru. 

Kiedy zaczynam temat Finlandii w nowym towarzystwie, moi współrozmówcy sądzą, że mam na myśli wódkę i czują się zawiedzeni. Jednak ich rozczarowanie szybko pryska, kiedy okazuję się, że Finlandia jako kraj także jest fascynująca. Teraz mam kolejną kartę przetargową, jaką jest kalsarikänni, czyli fiński sposób na relaks. 

Znacie to uczucie, kiedy od rana dzień zapowiada się koszmarnie? Wszelakie części garderoby w praniu, poplamiona kawą koszula, brak czasu na śniadanie, spóźnienie do pracy... No i praca. Tutaj zaczyna się piekło. Domyślam się, że temat jest Wam doskonale znany. Potem nadchodzi ten cudowny moment, kiedy w końcu można pobyć w pojedynkę, ściągnąć niewygodne ciuchy i... napić się zimnego piwka/winka/wódeczki/whisky. Od koloru, do wyboru. Na tym właśnie polega fińska sztuka relaksu.

Kalsarikänni to nic innego jak "picie w gaciach". Za nic nie podoba mi się przytoczone z książki tłumaczenie - zdecydowanie lepiej brzmi päntsdrunk. Domowe bieliźniane picie. Picie w podomce. Jak zwał, tak zwał - istota tego rytuału pozostaje bez zmian.

O co w tym wszystkim chodzi? Chodzi o to, aby się odprężyć, w czym alkohol zdecydowanie pomaga. Nie trzeba się stroić na wyjście na imprezę, ani też zabawiać rozmową znajomych. Ot, pozbycie się tego, co niewygodne i odcięcie się myślami od wszystkiego, co nieprzyjemne. U mnie sprawdza się kieliszek wina, borówki, muzyka i książka w łóżku - względnie film. U innych zestaw to piwo, serial i pizza. Dla każdego coś dobrego.

Czy można nazwać to sztuką? Oczywiście. W kalsarikänni nie chodzi o to, żeby się upić, a następnego dnia z zażenowaniem na twarzy patrzeć na swoich znajomych, którym napisało się o kilka słów za dużo. Kalsarikänni to nie jest nałogowe picie, tylko balans między formalną i prywatną częścią życia. Jeśli mamy ochotę codziennie na taką dawkę relaksu, coś z naszym życiem jest nie tak i powinniśmy mu się przyjrzeć - na trzeźwo, bez dwóch zdań.

Książka "Kalsarikänni. Sztuka relaksu po fińsku" podaje na tacy gotowy plan na wieczorny chill oraz zawiera praktyczne wskazówki, które pozwolą osiągnąć nam szybko osiągnąć stan błogości. Ale to nie wszystko. Autor przemycił kilka ciekawych informacji o Finlandii, dzięki czemu książka ma wartość dodaną. Wszystko to urozmaicone jest charakterystycznymi grafikami, które zachwycą minimalistycznych estetów oraz fanów ładnych wydań.

Jedyny minus, jaki mogłabym znaleźć to tłumaczenie. Książkę czytałam także w języku angielskim i wywarła na mnie większe wrażenie. Jak dla mnie miała większy sens, była lżejsza i zdecydowanie zabawniejsza. Kwestia wyczucia humoru.

"Kalsarikänni. Sztuka relaksu po fińsku" to pozycja, która pretenduje do miana mojej książki roku. Polecam osobom, które interesują się krajami nordyckimi, jednak nie tylko. Każdy może w tej lekturze odnaleźć coś dla siebie.

Wydawnictwo: Sensus
Data wydania: 17.07.2019
Liczba stron: 184
Przeczytane: 25.07.2018
Ocena: 9/10

8/01/2019

8/01/2019

Czego nauczyła mnie praca w biurze podróży?

Czego nauczyła mnie praca w biurze podróży?
Właśnie mijają dwa lata, odkąd zaczęłam pracę w biurze podróży. W tym czasie bardzo się zmieniłam - różne czynniki miały na to wpływ, jednak jednym z głównych jest codzienny kontakt z klientem. Nie czarujmy się - klientem różnym i specyficznym. Musiałam zmienić swoje podejście do innych oraz otworzyć się na nowe rzeczy. A więc bez przedłużania - czego nauczyła mnie praca w biurze podróży?

Miejsce 10 - przerzutność uwagi i emocji
Nigdy nie miałam problemów z przerzutnością uwagi. Niemniej, kiedy prezentuję ofertę, często biegnę myślami za klientem, który myśli... bardzo dynamicznie. Może to, może tamto, może jeszcze coś innego. Muszę pamiętać, co powiedziałam sekundę temu i planować, co powiem za chwilę. Jednym okiem pokazuję ofertę, drugim już szukam kolejnej dobrej. Jedna oferta do Turcji jest zupełnie różna od drugiej oferty do Turcji - muszę między tym przeskakiwać. Trzeba też przerzucać swoje emocje. Jestem wściekła na centralę, ale kiedy wchodzi klient, muszę się uśmiechać - i to nie tak sztucznie. Nawet kiedy motywacja spada do zera, trzeba wykrzesać z siebie sporą dawkę entuzjazmu.

Miejsce 9 - poczucie, że nie wszystko jest w moich rękach
Mogę przygotować najcudniejszą ofertę na świecie, sprzedać ją zgodnie z procedurami, poinformować o wszystkim klienta, ale i tak coś może pójść nie tak. Anulacje połączeń lotniczych, pogoda, charakter pilota wycieczki, zmiana programu wyjazdu... Na zadowolenie klienta wpływa tak wiele czynników, że nie sposób nad nimi zapanować.

Miejsce 8 - podążanie za klientem i wyczucie jego gustu
Nie mam tutaj na myśli biegania za klientem, żeby kupił wycieczkę. Chodzi o to, aby podążać za tokiem myślenia klienta oraz wczuwać się w jego gust. Wyczucie, co się komuś mogłoby spodobać, jest bardzo ważne, kiedy w systemie mamy tysiące ofert, a klientowi trzeba wysłać jak najmniej. Warto też podpowiedzieć coś osobie, która o pewnych miejscach w ogóle nie myślała lub nie brała ich pod uwagę. To co i w jaki sposób mówimy, także ma znaczenie. Do jednej osoby trzeba podejść z żartem, w stosunku do innych trzeba być niezwykle formalnym.

Miejsce 7 - otwartość
Nie wyobrażam sobie pracy w biurze podróży bez otwartości... Nie mam tutaj na myśli tylko otwartości na ludzi - to jest oczywiste. Trzeba być też otwartym na nowe doświadczenia i nową wiedzę - szczególnie to drugie jest trudne. Kiedy dobra wycieczka w danym roku okazuje się koszmarna, trzeba zaktualizować swoją wiedzę. Otwartość na inne kultury jest wręcz obowiązkowa... Chyba że ktoś sprzedaje tylko jeden kierunek. 

Miejsce 6 - mówienie o pieniądzach
Podobno dla niektórych to temat tabu. Tanio i dobrze to najczęściej dwie różne wycieczki. Temat pieniędzy warto poruszyć już na początku i nie chodzi tutaj o to, żeby pracownik naciągał klienta na najdroższą możliwą opcję, tylko o najkorzystniejszą dla jego budżetu. Inne "tanio" ma osoba, która na wakacje może przeznaczyć 2 tysiące złotych, a inne "tanio" ma osoba, która może wydać 6 tysięcy złotych. Kiedyś pytałam delikatniej, teraz pytam wprost - jeśli klient nie potrafi sprecyzować lub krępuje się mówić o pieniądzach, delikatniej obchodzę ten temat. Im szybciej i której zadam pytanie, tym szybciej zapomina się o niezręczności tego pytania. Tyle. 

Miejsce 5 - brak zaufania
Ogólnie nie jestem osobą, która ufa innym. Po dwóch latach pracy w biurze podróży wiem już, że nie można ufać nawet osobie, która jest kulturalna, miła oraz związana umową. Dla niektórych umowa oraz konsekwencje prawne są niczym. Nie ufam też sama opisom organizatorów wyjazdów - jeśli w ofercie zawarta jest informacja o tym, jaki to cudowny wyjazd, biorę na to poprawkę. Zawsze. Sprawdzam sama siebie. W biurze sprawdzamy siebie wzajemnie. Informacje od innych agentów też sprawdzam. Nawet jeśli sama byłam w danym hotelu, biorę margines błędu i szczerze mówię o wszystkim klientom, nawet jeśli hotel jest rewelacyjny. Zawsze znajdzie się jakieś "ale" i wolę uprzedzić o tym klientów, żeby nie doznali rozczarowania na miejscu. 

Miejsce 4 - olewanie, czyli mniej perfekcjonizmu i więcej płytkiego przetwarzania informacji 
Nie mogę wiedzieć o wszystkim wszystkiego, chociaż bardzo bym chciała. O niektórych państwach wystarczą bardzo powierzchowne informacje i wcale nie muszę wiedzieć, gdzie dokładnie leży najmniejsza wysepka na danym oceanie i gdzie warto zjeść w małej tureckiej mieścinie. Klienci też nie oczekują ode mnie, że będę spinała poślady i prezentowała im oferty z pieczołowitą starannością - wystarczą tylko najważniejsze informacje lub też te, które mogą zaciekawić. Na resztę informacji przyjdzie czas, kiedy będziemy mówić o szczegółach. 

Miejsce 3 - przeklinanie 
Tak, naprawdę. Kiedy przyszłam do pracy, przeklinałam niewiele. Teraz soczyste ku**y lecą sto razy dziennie w biurze i nawet już nie próbuję tego kontrolować. Jakże mi dobrze, kiedy rzucę teczką i stekiem brzydkich słów, kiedy przyjdzie kolejna anulacja połączenia lotniczego. To chroni moje zdrowie psychiczne. Wściekam się bardzo krótko, ale intensywnie - na dłużej nie ma czasu. Piękna wiązanka i wracam do pracy z uśmiechem. 

Miejsce 2 - cierpliwość
Jakże wspaniała cecha. Anielska cierpliwość sprawdza się w kontaktach ze wszystkimi - szczególnie z klientami oraz z księgowością. Środek sezonu i niedziałający system? Oj tam. Długie oczekiwanie na zwrot pieniędzy? Oj tam. Setna oferta dla niezdecydowanego klienta? Oj tam. Wymijająca odpowiedź z działu produktu? Oj tam. Niedostępność kolejnej oferty? Oj tam. I to tłumaczenie po tysiąc razy... Mam wrażenie, że ja od jakiegoś czasu mówię w kółko to samo. 

Miejsce 1 - picie alkoholu
Serio, serio. To największa zmiana, jaka zaszła we mnie przez ostatnie dwa lata. Mam wrażenie, że moja mama uwielbia, kiedy po ciężkim dniu wchodzę do domu baaaardzo naładowana i przeklinam wszystko, co się da. Ona wtedy z uśmiechem na ustach mówi, żebym nalała sobie wina. Awaryjna butelka zawsze stoi w lodówce i rzadko kiedy się nie przydaje. Szybki obiad, szybkie sprzątanie, książka, muzyka i białe, zimne winko. Wtedy nie istnieję dla nikogo. Po całym dniu obcowania z ludźmi, czuję się bardzo zmęczona i spięta. Introwertyczna dusza daje znać o sobie wieczorem. Poza tym - alkoholowe prezenty od klientów nie mogą się zmarnować. 

Zdziwieni? Ja bardzo.


7/08/2019

7/08/2019

Podsumowanie czerwca + szczypta Krakowa

Podsumowanie czerwca + szczypta Krakowa
Czerwiec był... magiczny. Czas, który spędzam w Krakowie zawsze jest magiczny - niezależnie od tego, ile tam jestem. Tak więc krótki wypad na południe Polski sprawił, że miniony miesiąc od razu stał się lepszy. W końcu mogłam tak naprawdę rozpakować swój urodzinowy prezent - bilet na Mystic Festival. Byłam tak nakręcona na koncerty, że przez całą drogę nie przeczytałam nawet jednej strony książki. Z powrotem było już lepiej, chociaż Eluveitie i Slipknot wciąż grali w mojej głowie. 

W czerwcu udało mi się przeczytać dużo, dużo, dużo więcej niż się spodziewałam, patrząc na ilość zajęć i obowiązków. Przeczytałam aż 6 książek, które dały łącznie 1399 stron. Wśród czerwcowych tytułów są: "Serotonina", "Szczęśliwy książę", "Niebezpieczna podróż", "Ptaki czarownicy", "Podróż z małym bagażem" i "Kolory pawich piór".  Miesiąc przeleciał mi więc pod fińską tematyką. Dwie pozycje od Tove Jansson i cudowny zbiór fińskich baśni - jak dla mnie magia. 

Na blogu pojawiły się zaledwie 2 posty, choć sporo recenzji jest gotowych do publikacji. Oprócz podsumowania maja wraz z dużą ilością zdjęć z Tunezji, wrzuciłam także swoje przemyślenia na temat traktowania książek. Oby w tym miesiącu pojawiło się więcej treści. 

A jak wypadł Wasz czerwiec? Bogaty w doświadczenia, miłe przygody i wyjątkowe lektury?















6/19/2019

6/19/2019

Ja służę książkom czy książki służą mi?

Ja służę książkom czy książki służą mi?
Jeszcze kilka lat temu sądziłam, że zagięcie narożnika książki nie jest grzechem śmiertelnym. Ba, nie używałam zakładek - zapamiętywałam numer ostatnio przeczytanej strony lub też delikatnie zaginałam jej narożnik. To nic, że w tym samym czasie płakałam, kiedy na nowiusieńską książkę wylała mi się zupa... Nie będę ukrywać - książka okazała się okropna, a na dodatek wciąż cuchnie serem.

Moje nastawienie było proste - szanowałam książki, ale w granicach rozsądku. Książki miały mi służyć do zrelaksowania się lub miały być przydane w nauce. Nie wyobrażałam sobie, że mam na nie chuchać i dmuchać. Niemniej, po jakiś czasie obracania się w książkowym środowisku coś się we mnie zmieniło. Poczucie winy po książkowym wypadku stawało się coraz większe. Czułam się naprawdę okropnie, kiedy narożnik okładki zadarł mi się w torebce. Drżałam na samą myśl, że mogłabym wygiąć grzbiet książki... No, może aż tak mi nie odbiło, niemniej sami rozumiecie. 

Szybko się z tego wyleczyłam - w końcu książki mają służyć mi, a nie ja książkom. Niektórzy popadną w taką skrajność, że książek nie będą czytać w ogóle, aby przypadkiem nawet delikatnie ich nie uszkodzić. Kto wie, może niektórzy będą czytać tylko ebooki, a książki papierowe będą kolekcjonować na półce, bez czytania danych egzemplarzy. Jak dla mnie - przesada, Z książką w ręku mamy czuć się pewnie i komfortowo, a nie drżeć z obawy przed ewentualnym zniszczeniem.

Nie mówię, że nie powinniśmy książek szanować. Owszem, powinniśmy - jak każdą rzecz materialną i niematerialną. Wszystko jednak w granicach rozsądku. Wciąż jest mi przykro, kiedy wyleję na książkę herbatę, jednak wiem także, że to drobnostka, a książka oprócz powłoki materialnej ma także wymiar duchowy, mentalny, niematerialny... W każdym razie, jak zwał, tak zwał. Nie trzęsę majtami, kiedy wkładam książkę do torebki, ale odsuwam ją od brudnych rąk dzieciaków wokół mnie. W podręcznikach akademickich zaznaczam ważne fragmenty markerem, ale nie bazgrolę długopisem po okładkach powieści.

Książki mają swoją funkcje - służą ludziom. Do czego? Do poznawania innych kultur, do zdobywania wiedzy, do wciągania się w interesujące historie. Innymi słowy, książka powinna być funkcjonalna i dzięki niej powinniśmy osiągać pewne cele, ale rzeczy materialne także powinniśmy szanować - to na nie wydajemy swoje ciężko zarobione pieniądze i ktoś stworzył je swoją ciężką pracą.

Owszem, książki nie są aż tak bardzo drogim produktem, ale należy szanować każdą złotówkę. Nawiasem mówiąc, książki w Polsce jednak są drogie, jeśli spojrzymy na inne kraje i ich średnie zarobki. Mój stosunek do książek jest porównywalny do mojego stosunku do aparatów i sprzętów elektronicznych. Z aparatem w ręce muszę czuć się pewnie, bez obawy, że go upuszczę. Najlepsze zdjęcia powstają w trudnych warunkach. ale uszkodzenie jest możliwe nawet w specjalnej torbie podróżnej. Trzymanie sprzętu w ukryciu, żeby przypadkiem się nie popsuł, nie ma zupełnie sensu - wówczas nie robimy żadnych zdjęć.

Podobnie jest z książkami. Owszem,. nie powinniśmy ich niszczyć, ale bez obaw powinniśmy z nich korzystać. W końcu to normalne, że używane produkty mogą być odrobinę zniszczone.

Jaki jest Wasz stosunek do tego tematu? Nie da się ukryć, że w czytelniczym kręgu sprawa jest nieco (czyt. bardzo) kontrowersyjna. Ale moje zdanie jest proste - książki mają nam służyć, a nie my książkom.


6/10/2019

6/10/2019

Podsumowanie maja + zdjęcia z Tunezji

Podsumowanie maja + zdjęcia z Tunezji
Zawsze wiedziałam, że bicie rekordów jest w życiu bardzo ważne. Zazwyczaj bijemy imponujące rekordy, jednak tym razem podbiłam rekord na najmniejszą liczbę przeczytanych książek. Oczywiście, przesadzam, bo zdarzyło mi się przeczytać jeszcze mniej, jednakże udostępnianie tak marnego wyniku jest co najmniej śmieszne. 

W maju przeczytałam aż 3 książki. To niewielkie słowo "aż" jest ironią. Jeszcze bardziej zabawna jest liczba stron, jaką przeczytałam - ponownie "aż" 760 stron. Grunt to dystans, nieprzejmowanie się takimi głupotami oraz dobre nastawienie na kolejny miesiąc. Chociaż muszę przyznać, że w najbliższym czasie czasu na czytanie nie będę miała zbyt wiele.

Miesiąc rozpoczęłam bardzo pozytywnym zaskoczeniem - skończyłam książkę "Tak cię straciłam", po której nie spodziewałam się zbyt wiele, a wciągnęła mnie tak, że musiałam siedzieć do rana, żeby ją skończyć. W połowie maja pojawił się Malcolm XD i jego "Emigracja" i dostałam to, czego się spodziewałam - też bardzo pozytywnie, choć z mniejszym efektem wow. Na koniec miesiąca przeczytałam "Pięć razy rak, czyli kolekcjoner mimo woli". Po tej lekturze wciąż rozbrzmiewa mi w głowie pytanie, czy to na pewno była książka... 

Co rozproszyło mnie w maju? Zdecydowanie wyjazd szkoleniowy do Tunezji. Natłok obowiązków to jedno, ale wyjazd robi swoje. Przygotowania, odpoczynek po, a przede wszystkim tydzień z dala od domu... Czujecie to, prawda? Być może na prywatnych wyjazdach czytam więcej, bo podróże (w szczególności przejazdy i przeloty) dają sporo możliwości do czytania, jednak podczas wyjazdu szkoleniowego w wolnej chwili... spałam. Tak możemy streścić ten tydzień - praca i spanie. Ah, no i sporo zwiedzania. 

Jak wypadł Wasz maj? Zapewne sto razy od mojego. Podzielcie się swoimi wynikami, żeby zmobilizować mnie w tym miesiącu. Tymczasem ja zostawiam Was z garścią zdjęć z Tunezji.




















































































































Copyright © Satukirja , Blogger