1/29/2017

1/29/2017

Michał Olszewski "Najlepsze buty na świecie"

Michał Olszewski "Najlepsze buty na świecie"
Są tematy, które wybieramy świadomie, są też takie, które wybierają nas. 

Zazwyczaj nie mam okazji czytać czegoś o Polsce. Rodzimych autorów unikam, choć próbowałam się do nich niejednokrotnie przekonać. Mam tutaj na myśli głównie współczesnych twórców, gdyż percepcja dawnego wytworu artystycznego jest zdecydowanie inna. Z kolei o tym, co się we współczesnej Polsce dzieje, informują głównie media - mniej lub bardziej obiektywnie - więc wcale nie trzeba sięgać nawet do jakiegokolwiek dłuższego artykułu o bieżących sprawach. Czyżby?

Reportażami z Wydawnictwa Czarnego byłam zainteresowana już od dłuższego czasu, a od kilku miesięcy słyszę nad uchem głos, który zachwyca się owymi reportażami jeszcze bardziej. Sięgnięcie po jakiś tytuł z serii był więc kwestią czasu. Problemem był wybór odpowiedniej pozycji. Kłopot rozwiązał się sam, kiedy wpadłam na recenzję "Najlepszych butów na świecie" Michała Olszewskiego. 

Przyznam, że wcześniej nie miałam okazji spotkać się z tą książką na księgarnianej półce. Napomknę, że została ona wydana w 2014 roku. Jakoś na półkach można znaleźć starsze i nowsze reportaże, a tej nie widziałam nigdy. Przypadek? Nie sądzę. Wielkim zaskoczeniem zareagowałam więc, kiedy pewnego dnia się na nią natknęłam. 

Książka stanowi zbiór reportaży Michała Olszewskiego - uznanego dziennikarza, który doceniany jest również za prozę. Przez lata pracował przy krakowskich wydaniach Gazety Wyborczej, a także kierował działem reportażu w Tygodniku Powszechnym. W roli prozaika debiutował w 2003 roku zbiorem opowiadań "Do Amsterdamu". Jako wyraz uznania należy wziąć wygrane nagrody i nominacje do nich. Za "Najlepsze buty na świecie" w 2015 roku otrzymał  Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. 

Tematyka poszczególnych artykułów, chociaż kręci się wokół Polski, jest wszelaka. Szczególnie dotyczy to pierwszej połowy książki - ksiądz tłamszony przez biskupa, samobójstwo chłopca po oskarżeniu go przez księdza o kradzież, molestowanie dzieci przez kapłana, zachorowania na raka w okolicy starej fabryki azbestu, opór mieszkańców małej wioski przed wyprowadzką z przyszłego miejsca budowy, problem smogu oraz zanieczyszczeń w uzdrowiskach, handlowanie na zabłoconym pchlim targu w Berlinie, walka Niemki o odzyskanie zamieszkanej przez polską rodzinę posiadłości, kłopot narkomanii w więzieniach, program pomocy chorym dzieciom przez kryminalistki, niszczejący azyl dla prześladowanych kobiet z dziećmi, więźniowie pomagający przy owcach, spór o praktyki w Monarze, kontrowersje wokół pasjonatów rekonstrukcji historycznej oraz szereg reportaży o tematyce wojennej i obozowej - postrzeganie Auschwitz przez media, turystów, polityków i byłych więźniów, przyszłość oświęcimskiego muzeum oraz konserwowanych eksponatów, sześćdziesięcioletnie poszukiwanie zaginionego więźnia, kwestie realizmu i gry aktorskiej podczas rekonstrukcji bitwy, mieszkańcy wsi milczący na temat grobów w lesie, gimnazjaliści szukający prawdy na temat wojennych losów swojego miasta, hymn oraz ogólny klimat szkoły w Brzezince, spór o zagospodarowanie terenów wokół byłego obozu, współczesne życie byłych więźniów.

Jak widać - tematyka jest naprawdę różnorodna. Chociaż pierwsza część jest zróżnicowana, to druga dotyczy już wyłącznie II wojny światowej. Reportaże są naprawdę ciekawe, jednak sądzę, że wrzucenie do jednego worka szeregu różnych tematów oraz treści martyrologicznych nie było wskazane. Po lekturze pozostaje posmak dominacji wojny, a przecież najpierw czytało się coś równie ciekawego. Spokojnie można było rozłączyć reportaże na dwie książki. Nic nie wskazywało na to, że tak spora i przytłaczająca część zostanie poświęcanie motywowi wojny.

To jest jedyny mankament publikacji. Reszta jest bez zarzuty. Nie przeszkadzało mi nawet to, że tylko tytułowy reportaż był napisany na potrzeby tej książki - reszta została opublikowana już wcześniej. Autor musiał włożyć w swoje prace mnóstwo wysiłku, jeżdżąc przez lata po Polsce i przeprowadzając wywiady z ludźmi, który zapewne z początku go przeganiali, a już na pewno nie mieli ochoty na rozmowę. 

Włożony trud zaprocentował. Reportaże przedstawiają różne punkty widzenia na spór, często stojące ze sobą w opozycji. Autor odciął się zupełnie od tekstu - brak sugestii, wartościowania, opiniowania. Jasno przedstawione fakty, ukazujące absurdy danych sytuacji. Zero emocji autora, cała gama po stronie czytelnika. Z pozoru prosty styl Olszewskiego przypadł mi do gustu. 

Byłam ciekawa finałów niektórych historii. Obawiałam się, że będę musiała przeszukać Internet w tym celu. Postscriptum, które zostało dołączone na samym końcu, rozwiało wszystkie moje wątpliwości. Z racji tego, że reportaże nie zostały zmienione od czasu ich pierwszej publikacji, autor dołączył krótki tekst wyjaśniający zwieńczenia części konfliktów. 

"Najlepsze buty na świecie" polecam gorąco. Ja swoje pierwsze spotkanie z Wydawnictwem Czarnym oceniam bardzo wysoko i już nie mogę się doczekać przeczytania kolejnego reportażu z tej serii. 

Przeczytane: 09.01.2017
Ocena: 8/10



1/28/2017

1/28/2017

Guy Grieve "Zew natury. Moja ucieczka na Alaskę"

Guy Grieve "Zew natury. Moja ucieczka na Alaskę"
Nikomu nie polecałbym, by podążył tą samą, co ja ścieżką, lecz zapytałbym, czy większa część ciebie jest szczęśliwa. A jeśli nie, co możesz zrobić, by to zmienić?

Im więcej czytam, tym bardziej ugruntowuję się w przekonaniu, że nie ma nic gorszego od dobrego nastawienia względem książki. Guy Grieve perfidnie dał temu wyraz w swoim książkowym sprawozdaniu z pobytu na Alasce.

Z serią "Z różą wiatrów" spotkałam się już dwa razy. Książka "Co Finowie mają w głowie..." podbiła moje serce i często do niej wracam. "Kraina zimnolubów" była pozycją już mniej udaną, ale znalazły się tam wartościowe informacje, a i czytanie jej było dość przyjemne. Kiedy kilka lat temu spotkałam się z książką "Zew natury. Moja ucieczka na Alaskę", wiedziałam już, że kiedyś będę musiała ją przeczytać.

Zakupu dokonałam dopiero niedawno i w prędko zaczęłam czytać, nie mogąc doczekać się relacji z przeżycia w pojedynkę alaskańskiej zimy w pełnej krasie. Niestety, długo nie było mi to dane. Autor rozwodzi się z sentymentem już nad tym, jak doszło do powstania pomysłu wyjazdu na Alaskę. Przygotowywanie się kolejną bitą setkę stron. Kilkadziesiąt rozdziałów to pieczołowite szykowanie się do wyprawy już na samej Alasce. Dochodzimy prawie do połowy książki, a tu zimy wciąż nie widać...

Opisywanie wydarzenia być może i są zabawne, jednak większość z nich jest monotonna i nudna. Niemal każde zajęcie przybiera taką samą postać. Zdjęcia są średnio ulokowane. Czasami zdarzy się, że fotografia znajduje odpowiednie miejsce wśród tekstu, jednak zazwyczaj umieszczona jest w sposób nietrafny.

Rozumiem też doskonale fakt, że wyjazd autora był sponsorowany przez różne firmy, ale wspominanie o nich na każdym kroku jest bardzo zniesmaczające. Podawanie marki każdego produktu to już nawet nie reklama, ani lokowanie produktu. Rozwodzenie się nad zaletami konkretnego wyrobu konkretnej firmy jest grubą przesadą i nie powinno mieć miejsca w żadnej książce. Okropność! Tym bardziej, że autor sporządził dokładną listę swojego ekwipunku, która także została zamieszczona w książce.

W zasadzie znalazłam tutaj tylko dwa plusy - niezwykle sympatyczny gość z wariackim pomysłem i stosunkowo małym mózgiem, a także fakt, iż ten gość pisze w taki sposób, że czytając, nie można się oderwać. Niestety, kiedy książkę już się odłoży, nie ma się ochoty do niej wracać. 

Kilkanaście powrotów do książek zaowocowało zupełną niemocą do dalszego czytania, a więc zaniechałam tego. Ostatecznie książkę porzuciłam, nie dotarłszy nawet do połowy. Może gdyby o tę połowę byłaby krótsza...

Co za rozczarowanie! Pozycja tylko dla wytrwałych czytelników tego typu gatunku. Nawet zamiłowanie do zimnych miejsc nie jest wystarczające.

Przeczytane: 29.02.2016
Ocena: 3/10

1/26/2017

1/26/2017

Muzyczny przekładaniec

Muzyczny przekładaniec
Jestem doprawdy zdziwiona, że minął tydzień od poprzedniego postu z serii muzycznych przekładańców. Najpierw walczyłam z przygotowaniami do egzaminu, a w weekend miałam okropny zjazd - zajęcia od rana do wieczora, sześciogodzinny warsztat z jedną osobą, drugiego dnia cały dzień zajęcia także z jedną osobą. Po ciężkim zjeździe zazwyczaj mój poniedziałek wygląda jak typowa niedziela. Nic nie robię, nie mam na nic siły, motywacja do pracy zerowa, maksymalny odpoczynek, który polega na robieniu niczego. Wczoraj sądziłam, że jest wtorek, a tutaj już środa. Nie wiem, co się działo przez te dni, ale na pewno nic produktywnego. Dziś miała być już recenzja, ale tradycji musi stać się zadość i przychodzę do Was z postem muzycznym. 


Czwartek: Thirty Seconds To Mars Hurricane



Mówiłam już wcześniej, że wiem, jaka będzie moja piosenka imieninowa. W nocy ze środy na czwartek przypomniało mi się o tym zespole. Bardzo, bardzo dawno go nie słuchałam, więc przepadłam. Od razu wybrałam swoją ulubioną piosenkę formacji, a następnie włączyłam sobie teledysk, który spełnił moje wymagania. Pamiętam, że kiedy słuchałam piosenki po raz pierwszy, wyobrażałam go sobie zupełnie inaczej, ale kiedy już pojawił się klip, byłam oczarowana. Uwielbiam dłuższe teledyski, które służą do opowiedzenia jakiejś historii - nierzadko bardzo pokrętnej. W tym wypadku podpisuje się pod wersją nieocenzurowaną, choć powyżej zamieszczam ocenzurowaną. Cenzura w przypadku produktu artystycznego bardzo mnie śmieszy. Niedługo może pojawi się ona też w muzeach?


Piątek: Stone Sour 30/30-150



Przychodzi taki moment w nauce, kiedy ma się już dość. W piątkowy wieczór tak u mnie wyglądał. Postawiłam na muzykę i choć chwilowe zapomnienie o sesji. Jak widać, przydał się taki moment, bo egzamin zaliczony na najwyższy wynik w grupie. Uwielbiam tak zaczynać sesję, bo moja motywacja do dalszej nauki wzrasta, podobnie jak chęć pracy w kolejnym semestrze lub choćby organizacja do niego. Co do Stone Sour - nie wiem, jak mogłam stronić od poznania tego zespołu. Pierwsze piosenki poznałam rok, może dwa lata temu, a od jakiegoś czasu lubię poznać kolejną ich piosenkę. Corey trzyma taki poziom, że wiem, iż nigdy mnie nie zawiedzie, niezależnie od zespołu, w którym występuje. 


Sobota: Apocalyptica, Gavin Rossdale End of Me 



Nie jestem specjalną entuzjastką głosu, jakim dysponuje Gavin, ale uwielbiam tę piosenkę. Jej tekst mnie oczarowuje, a sam koniec pozostawia wielki niedosyt. Nie oznacza to, że piosenka jest źle wykończona. Raczej jest tak dobrze zakończona, że chcę więcej i więcej. Pozostawia taki głód, że mam ochotę błagać choćby o jeszcze jeden refren. Sam teledysk też mnie urzekł. Nic dziwnego, skoro uwielbiam długowłosych, umalowanych, szczupłych młodzieńców w czerni i kapeluszach. Cylindry to już w ogóle znajdują się na w ścisłym kręgu mojego uwielbienia. Tak więc Perttu tutaj pociesza moje oczy, bo obecnie tego zrobić już nie może. 


Niedziela: Thirty Seconds To Mars - Hurricane, akustyczna wersja na żywo - Sessions Concert



To wykonanie tak mnie prześladowało, że musiałam go posłuchać o 5 rano, kiedy szykowałam się do szkoły, w tym na egzamin. Towarzyszyła mi też wieczorem, kiedy pisałam wstęp do swojej pracy pisemnej (coś na kształt licencjackiej). Maksymalne skupienie, rozluźnienie i spokój, targany emocjami gdzieś wewnątrz mnie, które próbowały wyrwać się na powierzchnię przy każdym refrenie. Jak dla mnie - najpiękniejsze są wykonania właśnie tego typu. Głos, gitara akustyczna i cała gama szczerych emocji, które zazwyczaj są zagłuszane. 


Poniedziałek: Green Day Cigarettes and Valentines



Bardzo, bardzo ubolewam nad tym, że piosenka nie została nigdy wydana w wersji studyjnej. Bardziej jest mi smutno z samego faktu, bo i tak nie słuchałabym jej w takiej wersji. Green Day zdecydowanie mocniej porywa mnie w wersjach na żywo. Głównie słucham ich koncertów. Z tytułem wiąże się bardzo zabawna historia. No, może wówczas taka zabawna nie była. Został nagrany album o tej nazwie, jednak został skradziony ze studia. Billie Joe się załamał i odseparował od wszystkich, a Tre publicznie poprosił, że jeśli ktoś wyda krążek, to niech dołączy do niego przyzwoitą okładkę. Ostatecznie płyta nie została nagrana drugi raz, co już mnie smuci, bo uwielbiam niemal każdą piosenkę zespołu. Jednakże Green Day wziął się do pracy i wydał "American Idiot". O znaczeniu i dobrych opiniach tej płyty nie trzeba nawet mówić. Formacja zaczęła grać na koncertach powyższą piosenkę z zaginionego krążka, więc może kiedyś przełamią się i nagrają płytę jeszcze raz.


Wtorek: Marina & The Diamonds Bubblegum Bitch



Na pierwszy rzut oka beznadziejna, słodka, lukrowa piosenka, jakich pełno. Patrząc jednak na to, że tekst jest przeładowany żartem, ironią i sarkazmem... Żartobliwe ukazanie zepsucia. Kpiący tekst zawsze poprawia mi humor, choć często zapominam o tej piosence. Polecam poczytać o całej płycie, która zdobyła dość skrajne oceny krytyków.


Środa: Okra Playground Kaunokieli, wersja na żywo - Flow Festival



O projekcie wspominałam już, kiedy poznałam ich aranżację utworu "Kun mun kultani tulisi", wykonanego także podczas Flow Festival w Helsinkach. Utwór tak bardzo mnie prześladował, aż w końcu zdecydowałam się na posłuchanie innych piosenek zespołu. Padło na powyższą. Synteza gatunków, starego i nowego, działa na mnie nadzwyczaj inspirująco. Szczególnie podoba mi się przywrócenie do łask kantele. Żałuję, że nie wpadłam na ich muzykę wcześniej, kiedy zaczynałam swoją przygodę z Finlandią.




1/25/2017

1/25/2017

Liebster Blog Award

Liebster Blog Award
Terve!
Wciąż mam do napisania zaległą już od kilkunastu dni recenzję reportażu "Najlepsze buty na świecie", ale nie potrafię zebrać się w sobie i napisać. Tak się złożyło, że ostatnio trafiam na książki, które mocno targają moimi uczuciami, przez co mam problem z napisaniem choćby kilku zdań o nich. 
Ponadto to, co się dzieje na uczelni, żyje własnym życiem i trudno to okiełznać. Ups. Jednak pierwsze wyniki egzaminów bardzo mnie cieszą, więc progres jest. Najgorsze przede mną, ale już snuję wizję przerwy zimowej. 
W związku z powyższą sytuacją, postanowiłam wykorzystać nominację do Liebster Blog Award od misBOOKs z bloga Na półce i w sercu. Dziękuję bardzo za nominację. Mam nadzieję, że sprostam zadaniu po raz drugi i ponownie moje odpowiedzi na pytania okażą się ciekawe dla czytelników.
Dla zainteresowanych: tutaj znajduje się poprzednie LBA.

1. Muzyka przeszkadza Ci w czytaniu, czy wręcz przeciwnie, sprawia, że powieść bardziej wciąga?
Pamiętam, kiedy w pewne gorące wakacje, kiedy byłam w gimnazjum, zwisałam z łóżka głową w dół i słuchałam ostrej muzyki na cały regulator, czytając książki z serii "Wampiry z Morganville" oraz inne wampirze, straszne, fantastyczne książki. Zawsze musiałam czytać i słuchać muzyki. Teraz różnie to wygląda. Muzyki wolę słuchać głośno na słuchawkach w zupełnej ciemności - to chwila dla mnie. Mniej intymnie słucham w każdym możliwym miejscu, także podczas czytania. Często czytam w pociągu, a wtedy, jeśli panuje tam gwar rozmów, łatwiej mi się skupić z cichą muzyką. Zdarza się także, że to muzyka inspiruje i zachęca mnie do czytania.

2. Jaka była Twoja ulubiona książeczka w dzieciństwie?
Jeśli mam być szczera - nie pamiętam. W dzieciństwie mi nie czytano, niestety, ale często przeglądałam książeczki Disney'a, których miałam sporo, a także książkę z baśniami Andersena. Głównie do gusty przypadł mi "Detektyw Serek na tropie", ponieważ były tam urocze kotki. W ogóle często sięgałam do książek o zwierzętach. Z wczesnych lat podstawówki często wspominam "Angielskie różyczki" Madonny. Zrobiła na mnie wówczas olbrzymie wrażenie. 

3. Czemu/komu zawdzięczasz swoją miłość do książek?
Hmm... Samej sobie? No nie wiem. W moim domu nigdy się nie czytało, ale babcia zaciekawiła mnie milionem bajek, które mi opowiadała. We wczesnej podstawówce moja wychowawczyni zorganizowała konkurs na ilość przeczytanych książek w ciągu roku szkolnego, co też zaprocentowało. Czytanie jednak wydawało mi się niezwykłe i mroczne, bo kojarzyły mi się z wampirami. Wampiry były w filmach, które w dzieciństwie oglądałam z moim tatą (najlepszy tata na świecie!). Nikt we mnie nie zaszczepił miłości do książek, bardziej miał na to wpływ ciąg pewnych wydarzeń, a także skojarzenie z fantastyką. Ale może to właśnie wampirom zawdzięczam miłość do książek. Kiedyś zrobię sobie mroczną biblioteczkę z topornymi drewnianymi meblami i kupię mnóstwo starych ksiąg, które będę czytać przy świecach.

4. Skąd bierzesz wenę, tak bardzo potrzebną do pisania postów?
Hę? Że co? Wenę? Do napisania postów nie jest potrzebna aż taka wena. Wena jest mi potrzebna do pisania książki, ale znajduję ją w sobie oraz w muzyce. Ale kiedy już naprawdę, naprawdę, naprawdę nie mam weny do napisania czegokolwiek, to sięgam do swoich inspirujących piosenek. Zazwyczaj piszę przy muzyce, ale jeśli nie mogę usiąść do pisania, włączam sobie pewne koncerty - wówczas w mojej głowie widzę już głównego bohatera.

5. Uważasz, że czytanie czyni ludzi inteligentniejszymi?
Oczywiście, że tak! Nie mam nawet siły rozwodzić się nad wszelkimi korzyściami psychologicznymi z czytania książek. W ogóle przyswajanie nowych słów i nowych treści wspaniale na nas wpływa. Najbardziej podobają mi się badania, które wskazują na związek wzrostu tolerancji. Im więcej przeczytamy, tym więcej treści i słów znamy, a dzięki temu potrafimy mówić o swoich uczuciach oraz rozumieć uczucia innych, co też wpływa znacząco na naszą empatię i tolerancję. Zrobiłabym osobny post o korzyściach z czytania, jednak mam wrażenie, że temat jest już zbyt oklepany. 

6. Co sądzisz o osobach, które uważają czytanie za nudną czynność?
To muszą być bardzo nieszczęśliwe i nudne osoby, których życie jest bardzo szare. Ale nie dlatego, że nie czytają, ale dlatego, że nie mają żadnego zainteresowania, o którym można poczytać. Jeśli ktoś interesuje się czymkolwiek, to znajdzie jakąś ciekawą książkę dla siebie. Czytanie to nie tylko powieści, ale też publikacje naukowe z wszelkich dziedzin. To przykre, że ktoś nie ma zainteresowań...

7. Gdybyś miała czytać jedną książkę do końca życia, jaka by to była?
Uch. Jakaś książka Bukowskiego? Tomik wierszy Wojaczka? O, wiem, "Portret Doriana Graya". A może "Kalevala"? "Alicja w Krainie Czarów"? Machiavelli i jego "Książę"? Nie mam pojęcia! Najczęściej wertuję "Co Finowie mają w głowie" i podręczniki do psychologii rozwojowej lub społecznej. Może więc coś z tego. A, nie. Jak wydam swoją książkę, to ją mogę czytać do końca życia. Co za egoizm. 

8. Jaki jest Twój ulubiony książkowy cytat?
Nie mam chyba takiego. Pod kątem cytatów kocham Bukowskiego, Wojaczka i innych poetów przeklętych, a jeszcze bardziej dwie książki, których autorem jest Espinosa - "Kim moglibyśmy być, gdybyśmy nie byli nami" oraz "Jeśli powiesz mi bym przyszedł, rzucę wszystko i przyjdę... ale musisz mnie poprosić". Pod kątem cytatów lubię też Anne Rice, a w szczególności "Królową potępionych". Niech więc będzie "Zło zależy od punktu widzenia" z "Wywiadu z wampirem". 

9. Wolisz powieści pisane przez kobiety czy mężczyzn?
Mężczyźni! Obawiam się, że jestem odrobinę seksistowska. Może częściej i przyjemniej czyta się powieści kobiet, ale jednak wolę mężczyzn. Chętniej też sięgam po książki, kiedy widzę męskie imię, choć czasem oznacza to trudną lekturę. Powieści to jeszcze betka. Wiersze muszą być mężczyzn. A muzyka to już w ogóle. 

10. Do czego przywiązujesz największa uwagę przy wyborze lektur?
Zerkam na tytułu i okładki. Jeśli coś mnie zainteresuje, czytam ostatnie zdania z książki. Później przeglądam środek i czytam opis. Gatunek ma znaczenie - trudno zachęcić mnie do romansów i kryminałów. Istotne jest także pochodzenie autora. Fińskie nazwiska chętniej widzę na swojej półce, polskie niezbyt.

11. Książka, którą kochasz, a wszyscy inni nienawidzą?
Hmm... Ciężko powiedzieć. Mam całe mnóstwo książek, które kocham, a inni ich nie znają... Tutaj mogłabym pisać elaborat na ten temat. Łatwiej też mi wskazać książki, których nienawidzę, a inni kochają. Ale chyba coś możemy zaliczyć pod to pytanie. Ludzie często krytykują "Przynieście mi głowę wiedźmy", "Książę Cierni", "Inne anioły", a to książki które uwielbiam i zaliczam do kręgu tych moich ulubionych.

Moje pytania do nominowanych:
1. Czy masz swojego guru wśród autorów? Jeśli tak - kto nim jest i dlaczego?
2. Jaka książka ma według Ciebie najpiękniejszą okładkę?
3. Czy spotykasz się czasami w książce z fragmentem opisu pewnych rzeczy, których tak naprawdę nie da się oddać za pomocą słów?
4. Czy posiadasz jakiś sztywny system oceniania książek, czy bardziej kierujesz się wyczuciem?
5. Czy chciałabyś/chciałbyś znaleźć się kiedyś w książce jako jej bohater? Jeśli tak, to w czyjej książce lub w książce o jakiej tematyce chcesz się pojawić?
6. Czy zdarza Ci się obrażać na bohaterów lub autora, a później nie sięgasz do danej książki przez jakiś czas?
7. Czy na Twojej półce znajdują się wyłącznie książki przeczytane, czy też są one połączone z książkami nieprzeczytanymi?
8. Jaka jest Twoja najzabawniejsza historia związana z czytaniem?
9. Czy udało Ci się poznać kogoś przez czytanie? Czy ktoś np. zaczepił Cię w miejscu publicznym, ponieważ zauważył, że czytasz daną książkę?
10. Jakie miejsce związane z książkami lub chociaż z Twoją ulubioną książką chciałabyś/chciałbyś odwiedzić?
11. Jaka jest najmniej znana książka, którą gorąco polecasz?


Nominowani:
Monika z bloga kocham Cię, moje życie
Ula z bloga zaczytana wiedźma
Zuzanna z bloga Ogród Książek



1/20/2017

1/20/2017

Andrzej Kaczkowski, Bolesław Traczewski "Ja, hipis - narkoman. Od fascynacji do degrengolady"

Andrzej Kaczkowski, Bolesław Traczewski "Ja, hipis - narkoman. Od fascynacji do degrengolady"
Wszyscy, każdego dnia, balansujemy na krawędzi życia. Jedni mają więcej fartu, a drudzy mniej. Wszyscy natomiast prędzej czy później zeszmacamy się w ten czy inny sposób. Jedni dotykają dna, inni zaledwie ocierają się o nie. I nim dotrą do niego, już nie żyją. 

"Nareszcie!" - taki oto okrzyk radości towarzyszył mi podczas czytania ostatniego zdania autobiografii Andrzeja Kaczkowskiego "Ja, hipis – narkoman. Od fascynacji do degrengolady". 

Książka jest dla mnie wyjątkowo trudna do oceny, ponieważ wywoływała we mnie doprawdy skrajne uczucia, które nie dotyczyły bezpośrednio problemu narkomanii, ale bardziej samego charakteru książki. 

Pozycja ta to coś na wzór dziennika. "Coś", gdyż nie było to pisane systematycznie, a stanowi jakby podsumowanie narkomańskiej kariery Andrzeja Kaczkowskiego. Autor przyznaje, że książka nie ma umoralniać młodych ludzi i już na wstępie zaznacza, że przytaczane wydarzenia stara się zrelacjonować w miarę wiarygodnie - wiadomo przecież, że nie wszystko jest w stanie pamiętać. Spodziewałam się więc świadectwa upadku młodego człowieka oraz jego walki z nałogiem, choć nie do końca tak było.

Z początku książka była naprawdę wciągająca (później tylko podczas czytania - kiedy odkładało się już ją, kolejnym razem nie przyciągało do niej wcale). Kaczor używał bogatego słownictwa, być może w celu podkreślenia charakteru swojej osoby w tym czasie. Wydarzenia były przedstawiane bardzo barwie przez bardzo wiele stron, niemal do końca. Później jednak coś się zmieniło i opisywane zdarzenia były niemal takie same, a na samym końcu po prostu mdłe i nijakie. Rozumiem, że na początku narkomańskiej drogi wszystko wydaje się kolorowe, jednak brakuje mi kontrastu do tych opisów, przez co ma się wrażenie, że książka to naprawdę zachęta do zażywania środków odurzających. 

Tym większe jest to wrażenie, że brakuje refleksji na temat doprowadzenia się do totalnej degrengolady oraz wychodzenia z niej. Niemal do ostatnich słów autor zafascynowany jest ćpuńskim życiem. Wiem, że miało odbyć się bez morałów, ale słowa refleksji byłyby jednak wskazane. Wyjście z nałogu zostało zaprezentowane za pomocą kilku krótkich zdań, chociaż Kaczor wspomina, że być może swoją drogę do czystości opisze w kolejnej książce. Mam nadzieję, bo jeśli młody człowiek chwyci za tę pozycję, może spotkać się z zachętami do zboczenia na taką właśnie drogę. 

Problemem są również daty... No bo czy autor naprawdę po tylu latach pamięta dokładnie, co działo się w tym i w tym dniu? Przez stosowanie dokładnych dat książkę pozbawiono wiarygodności. Wiem, że chronologiczne zaprezentowanie zdarzeń jest na miejscu, jednak wystarczyło napisać miesiąc i rok, albo chociaż kwartał. Dwie dokładne daty na rok są po prostu nie na miejscu. To samo dotyczy się liczb. Domyślam się, że narkomani znają dokładnie swoje działki, ale nie sądzę, żeby pamiętali ile różnego typu specyfiku brali konkretnego dnia o konkretnej porze. Bądźmy szczerzy - dnie zlewają się w jedno i nie za wiele się pamięta. 

Wiarygodność zostaje zatarta także przez niektóre sztuczne dialogi lub te zbyt dokładne. Domyślam się, że Kaczor po prostu pamięta sens poszczególnych rozmów i jako tako je przytacza, często w swoich słowach. Ale właśnie te dialogi wydają mi się momentami nieprawdopodobne. 

Już w trakcie czytania doszłam do wniosku, że nie pamiętam, kim są poszczególne osoby, przytaczane przez Kaczora. Problem polega na tym, że jest ich cała masa! Cała masa nijakich, szarych pseudonimów bez charakterów. Wszyscy są dokładnie tacy sami, a przez to nie czułam empatii nawet w chwili ich śmierci. Po prostu nie potrafię powiedzieć zbyt wiele na temat innych osób, aniżeli samego Andrzeja, czy jego żony. 

Chyba już ostatnim minusem jest po prostu tekst. Mam na myśli tutaj fakt, że pojawia się w nim mnóstwo literówek, czy przeskoków znaków interpunkcyjnych. Jak coś takiego mogło przejść przez ręce wydawnictwa i nikt z tym nic nie zrobił? Jak dla mnie karygodna rzecz z ramienia Trzeciej Strony. Poza tym tekst powinien być skrócony nawet i o połowę. Może nie przesadzajmy, ale ilość stron powinna ulec radykalnej zmianie. Tym bardziej, że niektóre zdarzenia to po prostu "kopiuj -wklej" z małą korektą. 

Pomimo wszystkich słabych stron, które wytknęłam powyżej, książka i tak jest rewelacyjna na swój sposób oraz warta przeczytania. Jest w niej coś chaotycznego i ma się wrażenie, że niektóre wydarzenia są po prostu niewiarygodne, ale po tego typu pozycje powinno się sięgać, ponieważ są one autentycznymi sprawozdaniami ludzi, którzy byli uzależnieni od narkotyków. Nie mam nic do zarzucenia autorowi, a żal mam jedynie dla wydawnictwa. Co się tyczy Andrzeja Kaczkowskiego - kłaniam się nisko i biję brawo. Trzeba mieć odwagę, aby przyznać się przez samym sobą do swojego upadku, a jeszcze większą, żeby powiedzieć o tym światu. 

Cieszę się, że książka pozbawiona była morałów i nie jest to kolejna z tych ckliwych pozycji, napisanych w stylu "nie bierzcie narkotyków, to zło, umrzecie, ja poradziłem sobie tylko dlatego, że...". Stop, tego już wystarczy. Łatwo jest prawić morały, kiedy walka z nałogiem nie jest już tak silna, ale zdaję sobie sprawę, że ewentualna książka o wyjściu Kaczora z nałogu byłaby ich pozbawiona. Dlatego też będę wypatrywała jej w księgarniach i szybko ją przeczytam. 

Tymczasem żałuję, że nie mogę dać więcej gwiazdek, niż 6 na 10. Raz jeszcze zaznaczę, że książka i tak jest warta przeczytania i gorąco ją polecam.

Przeczytane: 06.09.2015
Ocena: 6/10


1/19/2017

1/19/2017

Muzyczny przekładaniec

Muzyczny przekładaniec
Cześć!
Trzy tygodnie temu na blogu pojawił się urodzinowy muzyczny przekładaniec, a dziś imieninowy muzyczny przekładaniec, choć nie zawiera on piosenki z dzisiaj. Wychodzi na to, że imieninowy utwór pojawi się w kolejnym muzycznym przekładańcu. Nie mam jednak wątpliwości, jaki będzie to tytuł, ponieważ pewna piosenka towarzyszy mi już od nocy aż po teraz i zapewne będzie towarzyszyć mi dzisiaj dłużej. 
Zdjęcie obok zostało zrobione na spacerze, na który skusiła mnie zimowa aura. Nie wiem, jak znalazłam na to czas, bo nauka, nauka, nauka, a do tego przeziębienie. Dodajmy do tego mnóstwo projektów dodatkowych... Ach. Muzyka! 


Czwartek: Blutengel, Meinhard Kinder der Sterne



Moje czwartkowe odkrycie. Blutengel to zespół niemiecki, który działa od 1999 roku, a ja chyba wcześniej nie miałam przyjemności z nim obcować. Dziwna sprawa, jeśli zerknąć na ich teksty, których tematyka koncentruje się głównie na miłości i cierpieniach z nią związanych. Takie połączenie lubię właśnie najbardziej. Połączenie muzyki gotyckiej i elektronicznej to także jest - wbrew pozorom - coś, co lubię. No i ten teledysk! 


Piątek: Meinhard, Blutengel Kinder der Sterne



Możecie się popukać w czoło, ale nie - to nie jest ta sama piosenka. To znaczy jest, ale to inna wersja. Za czwartkową wersję odpowiada Blutengel, a za dzisiejszą Meinhard. Początek piosenki bardziej podoba mi się w tej wersji, ale jeśli spojrzeć na całość, to wcześniejsza wersja jest bardziej wyrazista i wpadająca w ucho. Ta wersja jest delikatniejsza i bardziej klimatyczna. Ale co kto woli. Dla mnie obie są fantastyczne. 


Sobota: Meinhard Nimmerwo



Meinhard zaintrygował mnie tak bardzo, że musiałam zgłębić się w jego muzykę. Na pierwszy ogień poszła powyższa piosenka i od razu wyczułam istotny wpływ "Alicji w Krainie Czarów". Wskazywał na to nie tylko tekst, ale też teledysk - oczywiście, bardzo interesujący. Utwór pochodzi z płyty z 2013 roku, która podobno w całości dotyczy "Alicji". Ma to być jej nowa wersja stworzona przez niemieckiego artystę, jego interpretacja czy wizja kultowej historii. Musiało się to udać, jeśli spojrzymy ta to, że Meinhard uwielbia bawić się muzyką i łączyć różne jej gatunki. 


Niedziela: Haken Pareidolia



Haken to londyński zespół założony w 2007 roku. Ja wpadłam na nich jakieś dwa lata temu, a w mojej głowie od razu utrwalił się niezwykle melodyjny głos wokalisty oraz rytmiczna linia instrumentalna. Niestety, nie zapamiętałam tytułu i wyszło, jak wyszło. Cudem udało mi się odnaleźć tę piosenkę jakiś czas temu, a teraz męczę ją nałogowo. Nie przeszkadza mi w tym nawet jej długość. Jeśli znudzi mi się choć troszeczkę, to od razu zapoznam się z innymi utworami formacji. 


Poniedziałek: Ari Koivunen Hear My Call



Wzięło mnie na wspominki i od razu przeszłam do muzyki, której słuchałam jakiś czas temu. Te pierwsze fińskie zespoły, jakie odkrywałam... Najlepsza muzyczna przygoda, która wciąż trwa i trwać będzie bez końca. Nie sądzę, aby Finowie odeszli od tego typu muzyki, którą wykonują na bardzo wysokim poziomie. Tym samym przypomniałam sobie, jak wielu fińskich wokalistów uwielbiam. Jednym z nich jest Ari Koivunen, który zachwycił mnie wykonaniem piosenki "Full Moon" w fińskim Idolu. Jeśli chodzi o jego karierę solową, szczególnie uwielbiam dwie piosenki, w tym powyższą. Wokalista występował też w zespole Amoral, czym podbił moje serce. Niestety, zespół został rozwiązany na początku tego roku. 


Wtorek: Demon Hunter I Will Fail You



To moje pierwsze spotkanie z zespołem, ale nie wiem, czy będzie kolejne. Muzyka jest dobra, ale nie ma w niej tego "czegoś". Mój zapał do zespołu znacząco osłabia ich misja walki ze złem. Dla mnie zakrawa to odrobinę na fanatyzm. Bardziej trafia do mnie ich idea walki z ludzkimi problemami i chęć pomocy w trudnych chwilach, a nie chrześcijańska walka ze złem. Podoba mi się wokal, ale nie jest aż tak porywający, żeby znosić go w innych piosenkach. Zobaczymy. co z tego wyniknie.


Środa: HIM Ode To Solitude



Zawsze powtarzam, a i napisałam to raz tutaj, że muzyka, jakiej słucham zależy także od pory roku. Płytę "Screamworks: Love In Theory And Practice" słucham nałogowo od zimowego stycznia gdzieś do pierwszych bardzo ciepłych dni. Chociaż wydaje się lekka i czasem słucham jej latem, to zdecydowanie lepiej sprawdza się w pierwszych miesiącach roku. HIM jest idealny do słuchania zimą i podczas tej pory roku poznałam ich pierwszą piosenkę, ale nie umiem słuchać tego krążka w grudniu. Płyta z 2010 roku jest idealna na zimowe spacery, szczególnie te wieczorne. Powyższa piosenka pobudza mnie tak bardzo, że zimą słucham jej wciąż ciemnym rankiem, kiedy jadę do szkoły. A że jadę pociągiem, to piosenka idealnie wkomponowuje się w scenerię. W środę towarzyszyła mi jednak przy robieniu powyższego zdjęcia. Mała ciekawostka - o piosence jest mowa w prologu mojej książki. 



1/17/2017

1/17/2017

Michelle Falkoff "Playlist for the Dead. Posłuchaj, a zrozumiesz"

Michelle Falkoff "Playlist for the Dead. Posłuchaj, a zrozumiesz"
Przez ostatnie kilka dni na zmianę za nim tęskniłem i nienawidziłem go, czułem się winny i zdruzgotany – właściwie nie wiedziałem, jak powinienem się czuć, oprócz tego, że jakoś inaczej.

Już sam tytuł książki "Playlist for the Dead" sprawił, że chciałam ją przeczytać. Opis na odwrocie okładki uzmysłowił mi, że nigdy nie miałam w ręku niczego podobnego, więc postanowiłam się z nią zaznajomić. 

Czasami się martwię, że już zawsze będę się czuł tak samotny, jak teraz.

Tytułowa playlista została ułożona przez Haydena w noc swojej śmierci - dokładniej mówiąc, samobójczej śmierci. Kiedy Sam rankiem znajduje swojego przyjaciela martwego, jego wzrok napotyka też kartkę, dołączoną do pendrive'a. "Dla Sama. Posłuchaj, a zrozumiesz".

Dobre pomysły nic nie znaczą, jeśli nie potrafisz przekazać ich czytelnikom.

Książka jest sprawozdaniem z kolejnych dni nastolatka, który zmaga się z narastającym poczuciem winy. Szybko doszedł do wniosku, że Hayden popełnił samobójstwo właśnie ze względu na niego. Jednocześnie nie może zrozumieć, dlaczego jego jedyny i prawdziwy przyjaciel go opuścił. Jest na niego wściekły, a to w połączeniu z nastającym smutkiem zatacza błędne koło. Chciałby zrozumieć, ale nie potrafi. A składanka piosenek wcale mu w tym nie pomaga. Jednak okazuje się, że dookoła żyją jeszcze inni ludzie, którzy mogą stać się jego przyjaciółmi.

Czasami, gdy ludzi ogarnia złość, wyżywają się na innych, a przecież otacza nas wystarczająco dużo przemocy.

Próbuję pojąć, jak autorka mogła zepsuć tak fantastyczny pomysł na książkę. Wstęp powiedział mi, że będzie to coś, co na pewno mi się spodoba. Myliłam się jednak. Rozdział po rozdziale przekonywał mnie, że patroni książki są odzwierciedleniem jej poziomu. 

Wiedziałam, że już nigdy nie będę tą samą osobą co wcześniej, i było dla mnie ważne, aby wszyscy to zrozumieli.

Czasami jest tak, że nawet najprostsze słowa i pozornie prosta fabuła są nośnikiem pewnych wartości. Tutaj czegoś takiego nie ma. Wszyscy są czarni albo biali, a koniec końców wszyscy i tak zostają usprawiedliwieni i rozgrzeszeni ze swoich czynów. 

Wiele osób pragnie zniknąć. Może im się nawet wydawać, że tak się już stało. Ale ktoś zawsze ich obserwuje.

Dodatkowo spodziewałam się zdecydowanie lepszego doboru piosenek. Niekoniecznie musiały być one związane z tematyką poszczególnych rozdziałów czy w ogóle samobójstwa. Pokładałam nadzieję w tym, że poziom muzyczny będzie choć o dwa stopnie wyższy. 

Gdyby miał chociaż minimalną zdolność do autorefleksji, dokonałby samozniszczenia. 

Jeśli o mnie chodzi - szkoda czasu na książkę. Na jej korzyść przypada tylko fakt, że szybko i lekko (o ironio) się ją czyta.

Tego właśnie nauczyła mnie ta składanka: jak ważne jest słuchanie. Mam nadzieję, że robię to coraz lepiej.

Przeczytane: 30.01.2016
Ocena: 3/10


1/15/2017

1/15/2017

Agnieszka Frączek "Byk jak byk. Rzecz nie całkiem poważna o całkiem poważnych błędach językowych"

Agnieszka Frączek "Byk jak byk. Rzecz nie całkiem poważna o całkiem poważnych błędach językowych"
"Ze świecą szukać kogoś, kto nigdy nie popełnia błędów. Byki zdarzają się wszystkim- profesorom, dziennikarzom, pisarzom. Mnie, przyznaję, rumieniąc się, również... Cała sztuka polega na tym, aby w porę takiego byka wytropić i chwycić za rogi" - tymi właśnie słowami rozpoczyna się książka Agnieszki Frączek "Byk jak byk. Rzecz nie całkiem poważna o całkiem poważnych błędach językowych" i nietrudno nie zgodzić się z tymi zdaniami. Choć książka skierowana jest głównie dla dzieci, dorośli również powinni na nią zerknąć, bo i oni popełniają błędy. 

Książka edukuje poprzez zabawne wierszyki i kolorowe ilustracje. Oba sposoby przedstawiania treści pozwalają zapamiętać więcej (niezależnie od wieku) i wnieść więcej korekt w swoim języku z niedużej książeczki. Choć "Byk..." ma tylko nieco ponad pięćdziesiąt stron, zawiera sporo informacji. Niemal na każdej stronie omówiony został konkretny błąd, dodatkowo wytłumaczony, gdyby ktoś miał problemy z przyznaniem racji autorce. Plusem ułatwiającym zapamiętanie są również kolory użyte do poprawnych form (zielony) i błędnych (czerwony). 

Problem polega jedynie na tym, że tytuły wierszyków są w kolorze neutralnym (niebieskim), a one zawierają właśnie błędy. Ponadto, czcionka jest większa, a przez to wyrazy wpadają w oko... i mogą zostać źle zapamiętanie. Im mniej patrzenia na tytuły, tym lepiej. Gdyby wówczas został użyty kolor czerwony i na przykład przekreślony, błąd zostałby lepiej przyswojony przez czytelnika. Takie drobne niedociągnięcie ze strony wydawcy.

Pomimo tej jednej "wpadki" nie zauważam innych minusów. Tym bardziej, że książka opiewa naprawdę często popełniane błędy, głównie przez dorosłych. Nawet autorka przyznaje, że wspomniane "byki" słyszy wszędzie i bardzo często - a najczęściej w sklepie. Mowa jest również o błędach, na które często nie zwracamy uwagi, bo wydają nam się nieistotne, choć w rzeczywistości przecież tak nie jest. 

Z powyższych względów polecam książkę i dzieciom, i dorosłym. Wydaje mi się, że to właśnie dorośli powinni chwycić za tę pozycję i przejrzeć ją dokładnie. To przecież dorośli uczą najmłodszych poprawnej polszczyzny. Nawet jeśli milusińscy zostali dobrze nauczeni w szkole, to zewsząd słyszą błędne formy - w dodatku z ust dorosłych najczęściej padają owe gafy, a przecież to dorośli są dla nich autorytetami. Dlatego jeszcze raz polecam przeczytanie tej książki. Nie zajmuje to dużo czasu, zapewniam, a forma przekazywania wiedzy jest na tyle ciekawa, że pozwala zapamiętać wszystko w sposób błyskawiczny i trwały.

Przeczytane: 21.08.2016
Ocena: 8/10


1/13/2017

1/13/2017

Oliver Bowden "Assassin's Creed: Renesans"

Oliver Bowden "Assassin's Creed: Renesans"
Myślałem, że uczę się żyć, a uczyłem się jak umierać.

Grę "Assassin’s Creed" w mniejszym lub większym stopniu kojarzy chyba każdy. Zakapturzony asasyn podbija serca graczy na całym świecie od 2007 roku. W końcu Oliver Bowden zdecydował się przenieść grę na strony książki, zwiększając zasięg rzeszy fanów zakonu asasynów. Czy mu się udało?

Czasem człowiek w pojedynkę jest w stanie sforsować mury, z którymi nie poradzi sobie cała armia.

Prawdę mówiąc, nie jestem ani trochę fanką gier. Nie lubię siedzieć przed konsolą i nigdy nie wciąga mnie ściskanie w dłoniach pada. Uwielbiam za to patrzeć, jak ktoś gra. W taki właśnie sposób urzekł mnie Ezio Auditore, główny bohater. Nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, kiedy mój tata grał i pytał mnie o wskazówki, które on z kolei przeoczył. Zaznaczę też, że mój ojciec nie jest fanem gier przygodowych, ale i on nie potrafi oprzeć się urokom "Assassin’s Creed". Dlatego też widząc książkę o tym samym tytule, o razu zdjęłam ją z półki księgarni i pobiegłam do kasy. Wcześniej upewniłam się, która część rozpoczyna tę serię i padło na "Assassin's Creed: Renesans".

Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone.

Nie jestem pewna, czy idea autora miała na celu zwiększenie liczy odbiorców tej historii, czy może raczej był to element przemysłu rozrywkowego, ale posunięty dalej od gadżetów dla zapalonych fanów. Historia jest dokładnie taka sama jak w grze, praktycznie różni się chyba tylko drobną zmianą w stosunku do blizny głównego bohatera. Także jeśli ktoś przeszedł grę, książka nie będzie dla niego żadnym zaskoczeniem, a jedynie odtworzeniem tego, co już zna. 

I nawet jeśli to, do czego dążymy, w ostatecznym rozrachunku nie istnieje, tak jak raj na ziemi, każdy dzień naszej walki sprawia, że posuwamy się do przodu, że wychodzimy z tego bagna ludzkiej beznadziei.

Z kolei osoby, które w ogóle nie miały wcześniej kontaktu z "Assassin’s Creed" od razu wyczują, że historia jest żywcem ściągnięta z gry. Prawdę mówiąc, można się domyślić, które elementy w grze zaprezentowane są jako krótkie filmiki, które fragmenty pojawiają się w zwolnionym tempie, kiedy kadr wyszczególnia pewien element oraz kiedy kończy się jedna misja, a zaczyna druga. Zdecydowanym minusem książki jest brak rozbudowania tego, co działo się w grze. Przydałoby się więcej szczegółowych opisów lub poszerzenie pewnych scen, aniżeli zawężenie ich do jednego zdania. 

- Będzie bolało, ale tylko przez krótką chwilę - powiedział. - Jak wiele rzeczy w życiu.

Pomimo braków w opisach, bohaterowie książki są dość charakterystyczni i można ich polubić ze względu na różnorodność. Jedną z najbardziej fascynujących rzeczach w postaciach jest fakt, że wśród nich pojawiają się autentyczne osobistości. Przyznam, że przedstawiona wizja Leonadra da Vinci była stokroć lepsza, niż ta poznana w szkole. Cały czas czekałam też na moment, w którym w końcu pojawi się Niccolò Machiavelli i na tym polu także się nie zawiodłam. Jedynie niektórzy z bohaterów zostali potraktowani pobłażliwie przez autora, chociaż występowali się dość często. Wyobrażałam sobie ich zupełnie inaczej, aniżeli w chwili konfrontacji z wersją znaną z gry. 

- To cały ty: polityka albo cyrk.
- A co za różnica?

W drugiej połowie książki miałam jednak pewien dylemat, czy przebrnę ją do końca. Przebrnęłam, ale w tamtym momencie byłam zdania, że jednak nie sięgnę po następne części. Pokonałam jednak krytyczny moment, zafascynowana dalszymi losami głównego bohatera i zmieniłam zdanie. Sympatia i sentyment wygrały. Jestem pewna, że kiedyś przeczytam pozostałe części, jednak nie nastąpi to prędko. 

Cóż za piękną wizję pielęgnujesz w swej wyobraźni. Spróbuj się tylko rozejrzeć! Sam zresztą doświadczyłeś tej rzeczywistości. Rozlewu krwi. Okrucieństwa. Przepaści między bogatymi a biednymi, pogłębiającej się z dnia na dzień - utkwił wzrok w oczach Ezia. - I nigdy nie będzie lepiej. Już się z tym pogodziłem. Ty też powinieneś.

Niemniej, książka i tak jest godna polecenia. Przynajmniej dla osób, które są zwolennikami książek, a nie lubią gier. Dlaczego? Otóż historia wymyślona na potrzeby gry jest tak fascynująca, że żaden czytelnik nie powinien jej sobie odpuszczać. Fabuła jest intrygująca i pełna zwrotów akcji, przez co często jest bardziej nieprzewidywalna od niejednej książki. Przecież nie każda gra jest bezsensowną strzelanką lub przygodówką pełną krwi. "Assassin’s Creed" to z całą pewnością gra na poziomie i to nie tylko ze względów graficznych, ale właśnie dzięki fabule. Gdybym jednak miała wybrać, co polecam bardziej - bez wątpienia stawiam na grę.

Wybacz, ale zmęczyło mnie już czekanie, by ludzkość wreszcie przejrzała na oczy.

Przeczytane: 19.09.2015
Ocena: 6/10


1/12/2017

1/12/2017

Muzyczny przekładaniec

Muzyczny przekładaniec
Cześć!
Znów przychodzi czas na kolejny muzyczny przekładaniec, czyli mój tydzień w muzyce. To już dziewiąty wpis z tej serii, co niezmiernie mnie cieszy.
Tym razem przychodzę z muzyką bardziej uniwersalną i typową. Wszystko w języku angielskim, bez żadnego fińskiego, niemieckiego, węgierskiego, islandzkiego i tak dalej. Wszystko też kręci się wokół tych samych brzmień ze sceny rockowej i metalowej. Zespoły, które towarzyszyły mi w ubiegłym tygodniu są także bardziej rozpoznawalne i cieszące się dobrą opinią. Nie będę więc tym razem zaznajamiać Was z czymś stosunkowo odległym i innym.
Zatem wśród muzyki znalazły się następujące zespołu: Black Sabbath, Empyrium, The Mission (i Ville Valo), The Sisters of Mercy, Stone Sour, Fields of the Nephilim i Aerosmith.
Chyba nic nie brzmi specjalnie zaskakująco i obco, prawda? No, może z wyjątkiem Empyrium, który wciąż pozostaje mniej rozpoznawalną formacją.
Na zdjęciu obok część zrobionych przeze mnie łapaczy snów.


Czwartek: Empyrium When Shadows Grow Longer



Każdy ma swoje sentymentalne słabostki. Moją jest zespół Empyrium, którego często słucham podczas letnich nocy i świtów. Uwielbiam, kiedy w rytm tej muzyki znikają gwiazdy na niebie, ustępując miejsca słońcu, które rzuca cienie na boleśnie piękny i spowity mgła krajobraz. Dźwięki ich utworów mają zapach gorącej nocy i zimnego poranka, który zostawia metaliczny posmak na języku. To jest to, co kocham. Nic dziwnego - twórcy inspirowali się naturą, filozofią i poezją romantyczną. 


Piątek: The Mission, Ville Valo Met-Amor-Phosis (Black Star Remix)



To jest chyba moja druga ulubiona piosenka 2016 roku. Lepszym połączeniem mogłoby być tylko The Sisters of Mercy i Ville Valo, ale mój ulubiony fiński wokalista we współpracy z The Mission to już pewne spełnienie marzeń, a na pewno już moich potrzeb muzycznych. W szczególności do gustu przypadła mi powyższa wersja, która jest zdecydowanie żywsza od oryginału. Jakiś czas temu zajrzałam nawet na stronę pewnej polskiej stacji radiowej i odkryłam, że w zestawieniach znajduje się właśnie ten utwór - to dopiero było zaskoczenie. Poproszę więcej takich kolaboracji!


Sobota: The Sisters of Mercy Black Planet


Wspomniane już The Sisters od Mercy to jeden z moich ulubionych zespołów, na pewno znajduje się w pierwszej piątce, jeśli nie trójce. Bardzo żałuję, że jednak nie pofatygowałam się w tym roku na ich koncert w Polsce, ale mam nadzieję, że kiedyś będzie jeszcze okazja do nadrobienia tej straty. Wskaźnikiem wartości ich muzyki może być już sam fakt, że od 1993 roku nie pojawiła się już żadna płyta zespołu, a jednak wciąż koncertują, choć w zmiennym składzie. Ale założyciel Andrew Eldritch zawsze pozostaje na swoim miejscu. Zresztą - nie wyobrażam sobie tych piosenek bez jego głosu.


Niedziela: Fields of the Nephilim Laura


Niedziela upłynęła mi pod znakiem Fields of the Nephilim, a więc ponownie rock gotycki, Wielka Brytania jako kraj pochodzenia, te same lata, ten sam klimat. Właśnie przez poprzedni zespół poznałam tę formację jako stosunkowo podobną. Nie dajcie się jednak zmylić nawiązaniom biblijnym w nazwie, choć sądzę, że sporo grono zespół przynajmniej kojarzy.


Poniedziałek: Black Sabbath Rusty Angels 


Black Sabbath to już z pewnością zna każdy! Choć większość sądzi, że jeśli Black Sabbath, to tylko i wyłącznie musi być Ozzy jako wokalista. Ja się z tym zdecydowanie nie zgadzam. Dio mnie urzekał swoim głosem, a Tony Martin jest również fenomenalny. Co ciekawe, i dla mnie Ozzy jest najciekawszym wokalistą Black Sabbath, ale moje dwie ulubione płyty to kolejno "Heaven and Hell" (czyli pierwszy album, kiedy Ozzy opuścił zespół, a jego miejsce zajął Dio) oraz "Forbidden" (gdzie miejsce wokalisty przejął Tony Martin).


Wtorek: Aerosmith Falling in Love (Is Hard on the Knees) - wersja na żywo z Niemiec z 1997 roku


Uwielbiam Aerosmith, choć nie zawsze mam ochotę na ich muzykę. Zazwyczaj utrzymuje się ona dość intensywnie przez stosunkowo krótki czas. "Falling in Love" to piosenka, którą poznałam dość późno, co dziwne, bo przecież zespół dostał dzięki niej nominację do Grammy za najlepsze wykonanie wokalne rock przez grupę lub duet. Nadrobiłam to szczególnie jakiś rok temu, kiedy piosenki słuchałam nieustannie przez kilka tygodni.


Środa: Stone Sour Tried


W końcu wyszłam ze staroci i rzuciłam się na Stone Sour, czyli zespół, który w większej mierze wciąż jest przeze mnie nieodkryty. Coraz częściej sięgam jednak do ich piosenek, więc zapewne niebawem nie będzie miał już przede mną tak wiele tajemnic muzycznych do ukrycia. Corey Taylor pisze naprawdę niesamowite teksty same w sobie, ale też muzykę, więc nic dziwnego, że sięgam do różnych projektów, w jakie się zaangażował - chociaż i tak ponad wszystko jest Slipknot. Przyznam, że nie umiem wyobrazić sobie tego zespołu bez niego, a fakt, że Corey dopiero dołączył do formacji, nie jest jej założycielem, wydaje mi się czymś absurdalnym.



1/10/2017

1/10/2017

Nowości na stosie

Nowości na stosie
Terve!

Dziś będzie bardzo szybko, ale też przyjemnie - nowości na stosie, czyli coś, co każdy książkoholik lubi najbardziej. 

Od dwóch lat moja rodzina buntuje się, jeśli chodzi o książkowe prezenty świąteczne, ale za prezentowe pieniądze i tak nabyłam kilka pozycji. Wiele tego nie ma, ale w obecnym czasie zaliczeniowo - sesyjnym nie miałabym czasu czytać, a stos nowych książek tylko odrywałby mnie od nauki. 

Co zatem udało mi się tym razem upolować? 

Pierwsza książka to "Gestapo", którego autorem jest Frank McDonough. Jak na moje standardy, pozycja jest dość świeża - została wydana we wrześniu ubiegłego roku. Okładka jest przepiękna i już nie mogę doczekać się spotkania z samą treścią. 

Nabyłam też "Najlepsze buty na świecie" Michała Olszewskiego. Tak się składa, że jestem już po lekturze. Póki co nie będę niczego zdradzać, czekajcie cierpliwie na recenzję, która pojawi się niedługo. 

A na deser "Wampiry. Historia z zimną krwią spisana". Już ostrzę kły na nią, bo wydanie jest bardzo apetyczne. Okładka skromna, bez tandetnych motywów bardzo do mnie trafiła, a wnętrze urzekło mnie prostotą, jeśli porównać je do innych wampirzych książek. 

Tak więc znów podczas jednej wybrany kupiłam trzy zupełnie różne książki. Takie ciekawe urozmaicenie całkowicie mi odpowiada. 

Moi moi!



1/08/2017

1/08/2017

Anna Król "Rzeczy. Iwaszkiewicz Intymnie"

Anna Król "Rzeczy. Iwaszkiewicz Intymnie"
Tylko że kiedy się jest szczęśliwym, nigdy się nie wie o tym. 

Na pewnie książki przychodzi pora. Kiedy będzie to odpowiedni czas? Jak to rozpoznać? To kwestie, nad którymi nie musimy się martwić. Pewne książki pojawią się w naszym życiu same w odpowiednim momencie. W moim przypadku było tak z książką "Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie" Anny Król. 

Pomyślałem sobie, że żaden biograf nie napisze dobrze mojej biografii, ponieważ w moim zwyczajnym szarym życiu - bez wielkich zdarzeń - nie weźmie pod uwagę intensywności moich przeżyć, która to intensywność nadaje barwę nawet najpospolitszym zabiegom.

Gdybym zaczęła się zastanawiać, zapewne uznałabym, że lekturę odłożę sobie na deser po przeczytaniu wszystkich (lub chociaż większości) dzieł Jarosława Iwaszkiewicza, którego prozę kocham i szanuję, czerpiąc z niej mnóstwo inspiracji. Zostałam postawiona jednak przed okazją, której nie mogłam przegapić, więc stałam się szczęśliwą posiadaczką własnego egzemplarza. Kiedy już ją miałam w rękach, nie mogłam długo czekać i zaczęłam czytać.

Świat wydawał mi się piękny, ale zupełnie niewytłumaczalny.

Na plus zasługuje sama koncepcja książki. Do napisania poszczególnych rozdziałów zainspirowały autorkę przedmioty, będące iwaszkiewiczową spuścizna - guzik, płaszcz, portfel, fotografia lub raczej wytarty ślad na niej. Każdy rozdział rozpoczyna przepiękne zdjęcie, choć nie zawsze przedstawia on przedmiot zainteresowania. Ten jednak zawsze jest w kilku słowach opisany. Warto zwrócić uwagę właśnie na wydanie - wszechobecna zieleń odpręża, a fotografie osnute są mgłą przeszłości i teraźniejszą tęsknotą za tym, co odeszło.

Dwóch ludzi żegna się z życiem, ale wciąż pragnie życia, łyka je, pije - i tak się nim zachwyca. Dziś w tej smutnej włóczędze obaj byliśmy szczęśliwi. 

A sama treść? Jest... Jest po prostu przepiękna. Dawno nie czytałam tak wysublimowanej i delikatnej książki, w której czas płynie i szybko, i wolno. To idealna pozycja, aby zwolnić. Autorka w niezwykłe, choć proste słowa ubiera suche fakty z życia pisarza, przedstawia swój stosunek do owego przedmiotu oraz drogę, w której się z nim zetknęła. Ponadto stworzyła coś, co z początku wydawało mi się mocno przesadzone - ożywiła Jarosława. Oczyma wyobraźni widziała scenki, w których Iwaszkiewicz mógł kiedyś się znaleźć, a później je opisała. Są one mniej lub bardziej fikcyjne, ale oddziałują na czytelnika.

Wniosłem do naszego małżeństwa kufer książek, jedno ubranie i mnóstwo dobrych chęci.

To nie jest jedynie książka o Iwaszkiewiczu. To książka o silnej miłości, o literaturze, o namiętności, o pasji, o życiu, o starości, o rozporządzaniu majątkiem, o muzyce, o błędach, o przemijaniu,... Tak. Przemijanie jest tutaj bardzo wyraźne. Jarosław Iwaszkiewicz kiedyś, Anna Król teraz - w tych samych miejscach, choć zmienionych przez czas. Ich drogi się schodzą, scalają w jedność i tworzą artystyczną jedność. Nigdy się nie spotkali, ale są jak mistrz i uczennica, złączeni tą samą wrażliwością, estetyką i emocjonalnością. Anna wyruszyła w literacką podróż za Iwaszkiewiczem, odnajdując nieżyjącego od lat pisarza.

Jak oddawać rzeczywistość? Jakimi sposobami ją przekomponowywać? Jak tworzyć, by sztuka była odpowiednikiem, nie zwierciadłem życia? Na razie nie możemy się tym martwić. Tak dużo już znaczy, jeżeli się żyje. A jeżeli w dodatku jeszcze się tworzy... to luksus prawdziwy na te czasy.

Jednak przede wszystkim książka jest to człowieku. Nie ma tu nic kontrowersyjnego i szokującego - to nie książka o biseksualiście, o wielkim pisarzu, o dyplomacie. Owszem, te kwestie też się tu pojawiają, choć przedstawione są bez zbędnego szumu. Podkreślę raz jeszcze - to książka o człowieku. 

Jak pogodzić się ze zniknięciem młodego pięknego stworzenia, które tyle uczuć skupiało w piersi, które umiało tak okazać, że kocha, że wszystko kocha [...]. To są wszystko meteory, przelotne kamienie, które świecą, ocierając się o atmosferę, i znikają; zostaje po nich tylko świetlny ślad. Ileż znaczy tu tylko poezja; płatki opadły z gałązek, które kwitły tak obficie, i zasuszyliśmy te płatki w księgach, płowieją w nich i wiotczeją, ale są relikwiami jedynymi obumarłych żyć. 

Nie jest też to pozycja, którą można szybko przeczytać i odłożyć na półkę. Czytelnik, który chce szybko mieć za sobą kolejne strony, aby dorzucić do swojej biblioteki kolejny tytuł, będzie zawiedziony. W tę historię trzeba się wczuć. Jeśli ktoś da sobie czas oraz pozwoli sobie na błogie, bardzo powolne i delikatne płynięcie, szybko skończą mu się strony do wertowania. To prawdziwa uczta dla duszy, a przy tym okazja do poznania nie tylko Iwaszkiewicza, ale zanurzeniu się w człowieczeństwie i samym sobie.

Najdotkliwsza jest właśnie ta nieodwołalność, to zakończenie wszystkiego. Że już nie można sobie powiedzieć, to jej opowiem, co ona na to powie, jak jej się to będzie podobało. Jaka będzie jej reakcja.

Przeczytane: 23.12.2016
Ocena: 10/10


Copyright © Satukirja , Blogger