5/31/2017

5/31/2017

Podsumowanie maja

Podsumowanie maja
Kończy się maj, a ja obiecałam, że uporam się w tym miesiącu ze wszystkimi obowiązkami, a przy tym przeczytam chociaż trzy książki. Z jednego udało mi się wywiązać, z drugiego nie - zgadnijcie z którego. 

Maj kończę z zadowalającym wynikiem. Przeczytałam 4 książki - jedną na studia i trzy czytajki, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzieś zgubiłam jedną książkę. Ups? Nie, to raczej niemożliwe. Tak czy inaczej, dopiero w połowie miesiąca udało mi się przeczytać zaległe i okropne "Piątkowe noce wampirów" (recenzja). Odbiłam to sobie przepięknym przykładem fińskiej literatury, czyli "Ćmą" (recenzja), a na deser zostawiłam reportaż "Polska odwraca oczy" (recenzja będzie, jak będzie, czyli jak ją napiszę - a zrobię to zapewne w ciągu tygodnia). Spokojnie zdążyłabym przeczytać jeszcze jedną czytajkę, ale miałam wyrzuty sumienia, że się nie uczę. 

Moje sumienie uspokoiło się tym, że doczytałam do końca "Psychologię konsumenta" Katarzyny Stasiuk i Dominiki Maison. To chyba najciekawsza książka naukowa na świecie. Zazwyczaj za podręczniki akademickie płaci się krocie, a wydanie pozostawia wiele do życzenia. W tym przypadku zapłaciłam niewiele (nawet zwykła książka z taką ilością stron i w takim formacie kosztowałaby porównywalnie tyle samo), a dostałam świetnej jakości wydanie - nie dość, że ilustracje są w kolorze, to PWN pofatygowało się i użyło kolorowych napisów i kolorowych ramek. Zawsze narzekam, że książki do nauki psychologii nie ułatwiają uczenia się, a tutaj proszę, już coś. 

Wisienką na torcie w tym miesiącu był czerwcowy "Teraz rock", kupiony w zasadzie tylko dlatego, że potrzebowałam artykułu w nim zawartego do pracy. Naszła mnie jednak refleksja, dlaczego nie kupuję go na bieżąco. Czas to zmienić. Wszystkie lektury dały mi ogólnie wynik 1560 stron, co najgorszym wynikiem nie jest, ale już szykuję się na wakacje i wynik ponad 3000 stron. 

Udało mi się też obejrzeć 16 filmów. Większość znów z poza mojej listy "do obejrzenia", ale tak to jest, kiedy filmy ogląda się rodzinnie (a gust rodziny jest odmienny od mojego). "Hiszpanka" była na tej liście, ale nie spodziewałam się zbyt wiele i zbyt wiele nie dostałam, choć ciekawie było popatrzeć na znajome miasto w takim wydaniu. Pozytywnie zaskoczyło mnie natomiast "Światło latarni". W końcu udało mi się obejrzeć, a nawet napisać recenzję"On wrócił". Do pracy badawczej obejrzałam dwa filmy "Artefakt" oraz "Sugar Man"- i o nich planuję napisać coś więcej, znów coś na wzór recenzji. Filmowy miesiąc zakończyłam porywając trzyletnią kuzynkę do kina na "Smerfy. Poszukiwacze zaginionej wioski". Oprócz tego na liście obejrzanych filmów znajdują się: "Dobór naturalny", "Wykolejony", "Outlander", "Szubienica", "Widzę, widzę", "Bezpieczna przystajń", "Zanim się pojawiłeś", "Niespełnione obietnice", "Love, Rosie" i "Poltergeist". 

Na blogu pojawiło się jedynie 10 postów, co jak na mnie jest liczbą wyjątkowo małą. Opublikowałam pięć recenzji ("Ćma""Piątkowe noce wampirów""Obietnica krwi""Niektóre dziewczyny gryzą" i "Słoneczne miasto"), jedną recenzję filmu ("On wrócił"), dwa podsumowania (to i podsumowanie kwietnia), jedne nowości na stosie oraz dwa muzyczne przekładańce (tutaj i tutaj). 

Z maja jestem względnie zadowolona. Obawiam się jednak, że w czerwcu będzie mnie tu jeszcze mniej z racji natłoku na studiach. Nie bijcie mnie za to - wszystko odpracuję w lipcu, sierpniu oraz wrześniu. Wam tymczasem życzę zaczytanego czerwca!



5/29/2017

5/29/2017

Katja Kettu "Ćma"

Katja Kettu "Ćma"
Człowiek jest zwierzęciem, które chce wiedzieć.

"Akuszerka" Katji Kettu oczarowała mnie i zawładnęła moim umysłem na czas czytania, a także na długo później. Dawno nie czułam takich emocji przy lekturze. Byłam ciekawa kolejnych książek autorki, jednak głównie ze względów swoich fińskich zainteresowań. "Akuszerka" była książką oryginalną i ciekawą, więc nie byłam w stanie wyobrazić sobie, aby autorka mogła napisać coś jeszcze dobrego, rozwijającego jej zdolności pisarskie, nie mówiąc już o czymś lepszym. Taka typowa autorka jednej książki. Dlatego też do lektury "Ćmy" podeszłam z lekkim wzruszeniem ramion i bez żadnych wymagań. Niesłusznie.

Łatwiej mi było uwierzyć w swoją głupotę, kiedy została ona wypowiedziana na głos.

Już na samym początku poznajemy piętnastolatką Finkę, córkę Białego Generała, która okazuje się być w ciąży z ruskim chłopaczkiem, za co już została ukarana oderwaniem języka. Postanawia uciec przed wstydem i złością ojca - pokonuje granicę na nartach i dostaje się do Związku Radzieckiego, gdzie chce odnaleźć ukochanego, żyjącego w niewiedzy, że za niedługo zostanie ojcem. Wilczy Kieł opowiadał jej o swoim kraju pełnym dobrobytu. Irga nigdy nie wierzyła w te opowieści, ale postanowiła zaryzykować - wszędzie będzie lepiej niż w Finlandii, patrząc na jej obecne położenie. Okazuje się jednak, że wszędzie byłoby lepiej niż w Związku Radzieckim. Szybko zostaje oskarżona o rzekome szpiegostwo, zmuszona torturami do podpisania stosownych dokumentów i przetransportowana do gułagu w Workucie.

Co było, to było, nie trzeba się smucić. Żałujmy żywych, którzy boją się, że umrą. 

Katja Kettu potrafi zachwycić czytelnika różnymi perspektywami w książce - tutaj taki zabieg znów ma miejsce. Najważniejszą perspektywą, zaraz po głównej bohaterce, jest narracja młodej Finki, która przyjeżdża do maryjskiej wioski, gdzie właśnie został zamordowany jej ojciec. Mężczyzna szukał tam swoich korzeni, śladu po matce Irdze Malinen, która była więźniarką. Upojony alkoholem pisywał brednie w listach kierowanych do córki, która nigdy nie wierzyła w jego opowieści. Ale kiedy trafia do wioski, już nie musi wierzyć - wie. Wie i postanawia doprowadzić rozwiązanie zagadki do końca. W końcu matka ojca to jej babcia.

No tak, gdy życie jest puste, a ubranie zawszone na śmierć, to ludzkie twarze robią się paradoksalnie wyrazistsze. To dziwne, ale tak to bywa. I nawet najgorsze pokraki nabierają wartości. 


Pomysł na książkę jest fenomenalny, a jej wykonanie to prawdziwa uczta czytelnicza. Akcja poprowadzona jest w taki sposób, że trudno zaspokoić ciekawość czytelnika po jednej stronie, trzeba przeczytać wszystko od razu. To nie jest łatwa lektura, a przyjemność jej czytania nie ma nic wspólnego z lekkością, tylko stanowi raczej coś głębokiego na wzór literatury wysokiej. "Ćma"  serwuje czytelnikowi ogrom prawd uniwersalnych, w żaden sposób niezwiązanych z życiem obozowym. Przy tym jest tak zaskakująca, że trudno domyśleć się zakończenia. Ja zawsze mam najbardziej absurdalne pomysły na zakończenie książki i to zakończenie pojawiło się w mojej głowie, ale szybko je zignorowałam. Trudno jest przewidzieć, co będzie na następnej stronie, a co dopiero mówić o ostatniej. Początek, jak to Kettu, był trochę chaotyczny, ale to ze względu na mnogość wątków i wrzucenie czytelnika od razu na głęboką wodę. Wszystko klaruje się w ciągu kilku kolejnych akapitów.

Tutaj nikt nie chce pamiętać. Rosja jest krajem, w którym zapominanie to ludowa tradycja, a trzymanie w tajemnicy jest największą życiową zaletą. 

Mnogość postaci też nie jest przerażająca. Autorka potrafi idealnie wykreować bohaterów, a ich ilość nie oznacza mniejszej jakości. Wszyscy są bardzo charakterystyczni i łatwi do zapamiętania, nie tylko przez własną historię, ale też sposób mówienia czy zachowywania się. Jakkolwiek z początku mogą wydawać się nielogiczni, to po chwilowym już poznaniu, każdy ich gest nabiera znaczenia. Irytuje mnie tylko w recenzjach innych osób nazywanie Irgi nastolatką. To nie jest książka o nastolatce. Irga szybko przestaje mięć piętnaście lat, bo akcja jest mocno rozciągnięta w czasie. A nawet gdyby, w tamtych czasach jej wiek był zupełnie inaczej odbierany, nie wspominając już o obozowych realiach.

Niewolnik nie jest wdzięczny za zdjęcie kajdan. Zaczyna gardzić swoim panem i go zabija. 

Właśnie przez tą różnorodność wśród bohaterów, autorka idealnie pokazała fińskość i rosyjskość. Chociaż akcja dzieje się na terenach północno-wschodnich, poza granicami Finlandii, to jednak mentalność Finów została perfekcyjnie przedstawiona, szczególnie w zestawieniu z Rosją i samą Republiką Maryjską.  Obnażona prawda? Raczej tak, skoro "Ćma" wciąż nie ukazała się w Rosji. Podoba mi się też przepaść pomiędzy biednymi bohaterami, a postaciami, które gromadzą wokół siebie bogactwo i sprawują władzę.

Czas upływa na myśleniu, a dzień na kręceniu głową. 

Władza to zdecydowanie najlepszy motyw w tej książce. Nigdy nie czytałam żadnej pozycji, która tak świetnie przedstawiałaby konstruowanie władzy oraz machizmy, które powodują, że ktoś jest osobą uległą wobec osób nadrzędnych. Wątek ten szczególnie uderzający jest w obozowej rzeczywistości, ale to nie jest coś, co możemy sobie wyobrazić, raczej coś, co nam, Polakom, wydaje się wręcz nie do pomyślenia, jeśli spojrzymy na obozy na terytorium naszego kraju. Jest to najmocniejszy punkt "Ćmy" i nie mogę o nim nic więcej napisać, aby nie zdradzić fabuły. Aspekt władzy nie dotyczy tylko radzieckich gułagów, ale też współczesnej Rosji. Chociaż sytuacja jest fikcją literacką, to sposoby rządzenia są autentyczne.

Wiedziałam, że jeśli wcześniej nie umrę z głodu lub podczas porodu, to na pewno zabije mnie w końcu strach.

Oprócz władzy zauroczona byłam magią i wierzeniami. Książka jest bardzo mistyczna, oddziaływająca na zmysły. Religia i czary to nie wszystko. Rytuały nie miałby w sobie nic, gdyby nie wykorzystywały natury. To właśnie maści z bzu i wywary z dzikich roślin sprawiały, że niemal czułam zapach tych specyfików na stronach książki. Miałam wrażenie, że więcej magii jest tutaj, niż w niektórych tytułach fantastycznych. Ba, przez większość czasu ma się wrażenie, że jest to książka fantastyczna, opierająca się na magii i religii Maryjczyków. Ich czary tak pochłaniają czytelnika, że trudno mu choćby o krztę racjonalności. Doświadcza też tego Verna, która próbuje zdrowym rozsądkiem dowiedzieć się, kto zamordował jej ojca.

Gdy nikt nie rozkazuje, ludzie trzymają się tego, do czego przywykli.

Prawdziwą wisienką na torcie jest język i nie mówię tego wyłącznie o wybitym stylu Katji Kettu. Autorka znów mnie porwała. Może nie jest tak brutalna jak w "Akuszerce", mniej opiera się o seksualność i dzikość, ale wciąż są to mocne i wyraziste składowe jej literatury. Językowo "Ćma" jest lżejsza od "Akuszerki", ale mentalnie zdecydowanie cięższa i bardziej wymagająca. Poprzez język rozumiem też języki obce. Pojawia się tutaj fiński, rosyjski i maryjski, a częste wypowiedzi szczególnie w języku maryjskim zazwyczaj nie są tłumaczone - chyba że bohater zaraz tłumaczy, co powiedział. Początkowo się irytowałam, ale zabieg okazał się rewelacyjny. Czasami dało się wyłapać, o co chodzi, ale zdarzało się nie. Przez to czytelnik czuł się jak Irga lub Verna. Obie fińskojęzyczne, nie mogły zrozumieć podobieństw języka maryjskiego do fińskiego, przez co niewiele rozumiały z rozmów, które wokół nich się toczyły. Języka dotyczy jeszcze jedna ciekawa kwestia - główna bohaterka jest niemową, ale Kettu tak poprowadziła akcję, że ucięty język Irgi nie spowodował nudy, jak mogłoby się wydawać.

Przypomina mi to Twoje majaczenie w delirium, ojcze. Raz znalazłam cię w saunie na podłodze, gdy strzelałeś do mrówek ze strzelby z zakrzywioną lufą. Podobno zaczęły ci pyskować, tobie, profesorowi. Tam na zewnątrz nic nie ma. 

Trudno nie wspomnieć o samym wydaniu. Za projekt okładki odpowiada Martii Ruokonen, ale autorem ilustracji o tytule "Forgive me" jest Eemil Karila. Przepiękne jest też samo wnętrze - symboliczna figura szachowa przy prologu, ćma przy poszczególnych częściach oraz prowizoryczne szkice obozu.

Nie płacz, Dziki Ptaszku, bo zmokną twoje piękne oczy. 

Czy książkę polecam? Zdecydowanie. Widzę jednak niepokojący trend wśród osób czytających nałogowo, a także wśród wydawnictw. Sprzedają się książki lekkie i niezobowiązujące, a nawet jeśli dotyczą poważnego tematu i niosą jakieś przesłanie, to styl pisarzy jest... No właśnie. Jest żałosny, nijaki, każdy pisze tak samo. "Ćma" jest dla osób, którym nie zależy na ilości przeczytanych książek, ale na ich jakości. Sądzę, że książkę docenią ludzie, który uwielbiają literaturę klasyczną lub wysoką, a także ludzie zainteresowani innymi kulturami, wierzeniami - szczególnie północnymi i wschodnimi. To jest niewielki procent wśród niewielkiego procentu czytelników, więc rozumiem niską sprzedaż takich książek.

Drżącymi rękami podałam mu kuksę z wodą. Nagle poczułam się nieśmiała i niezdarna. Musisz żyć, kochany! Wróbelek wypił wodę i wyszeptał gorączkowo, głosem zmienionym bólem istnienia:
- Jak tutaj można żyć?
Umysł niknie, nadzieję pochłania wieczna zmarzlina, a na barkach zaciskają się sztywne zawiasy nieba. Lecz czy ja mogę powiedzieć coś takiego słabej istocie? Zgodnie z prawdą oświadczyłam:
- Nie można. 
Ale wyjdziemy z tego. Pozostaniemy przy życiu. 
Ponieważ tak trzeba. Bo to jest zemsta życia.

Przeczytane: 19.05.2017
Ocena: 10/10


5/27/2017

5/27/2017

"On wrócił" reż. David Wnendt

"On wrócił" reż. David Wnendt
Źródło: filmweb
Minęło już trochę czasu, odkąd przeczytałam książkę Timura Vermesa "On wrócił". O samej książce możecie przeczytać tutaj. Dopiero teraz udało mi się zasiąść do filmu. Czy warto go obejrzeć? Jak najbardziej. 

Przede wszystkim trudno tutaj powiedzieć o ekranizacji. Staram się w ogóle nie traktować filmów jak ekranizacji, tylko mówię sobie "na podstawie powieści", "na podstawie powieści", "na podstawie powieści", tak w kółko. Wtedy mniej od filmu wymagam i wyłapuję się na wyszukiwaniu w nim motywów, które zostały wykorzystane w książce. Film nigdy nie będzie książką i twórcy filmu "On wrócił" doskonale zdawali sobie z tego sprawę, tworząc wariację na temat książki i poruszonej w niej tematyce.

Główny wątek pozostaje bez zmian - Adolf Hitler budzi się nagle na nieokreślonym terenie zielonym, nie mając nic przy sobie. Ubrany jest w mundur, który został ubrudzony w pobliskiej kałuży. Sytuacja może nie byłaby tak dziwna, gdyby nie fakt, że jest XXI wiek, a żaden z jego współpracowników nie odpowiada na wołania. I wtedy podchodzą oni - młodzi chłopcy, przedstawiciele współczesnej młodzieży niemieckiej. Nie mają na sobie munduru Hitlerjudend, ale jeden z nich ma na plecach napis "Ronaldo 7", czyli zapewne swoje imię... 

Cześć sytuacji została zachowana, ale mam wrażenie, że zupełnie odbiegnięto od samej powieści - niektóre dialogi były niedokończone, niektóre fragmenty nie znalazły swojego zastosowania, a niektóre zostały przesunięte w kolejności. Już od samego początku widz zderza się z wieloma ciekawymi scenami, których autor powieści nie ujął w swoim dziele. Czy to dobrze? Tak. A to dlaczego? Ponieważ rozszerzono to, co i tak można przeczytać. 

Od połowy film staje się uzupełnieniem książki, która nawet pojawia się na ekranie. Filmowy Hitler już ją napisał. Podoba mi się ten zabieg. Po pierwsze - jeśli ktoś czytał książkę, tutaj może zobaczyć coś więcej, a nie tylko obrazki, które wcześniej widział w wyobraźni za sprawą czytanych słów. Po drugie - jeśli kogoś film zaciekawi, chętniej sięgnie po lekturę, która jest wykorzystywana jako rekwizyt, niż jakoby było o niej wspomniane na początku lub na końcu produkcji. Ba, będzie nawet wiedział, jakiej okładki szukać w księgarni. Po trzecie - to fantastyczny pomysł na marketing powieści, nie kolejny chamski product placement soku lub telefonu mark X. Czytelnictwo trzeba promować, a wiadomo, że chociaż film jest na podstawie książki, to i tak przyciągnie całą szerzę ludzi, którzy nie czytają. Dzięki temu może poczują się zachęceni do pozycji Timura Vermesa. 

Dlaczego jeszcze podoba mi się pomysł odbiegnięcia od samej powieści? Dlatego, że powieść jest suchym przedstawieniem faktów. Jeśli trafi w ręce bezrefleksyjnej osoby, może stać się niebezpiecznym narzędziem. Nie ma tam żadnego komentarza, a wnioski należy wyciągnąć samemu. Film trafia do większej liczby odbiorców, a oczywistym wydaje się być fakt, że mniej inteligentni ludzie chętniej sięgną po film niż książkę. Istniało zatem ryzyko, że ktoś zrozumie przesłanie pisarza w inny sposób. Tutaj widz ma do czynienia z refleksją już na ekranie. 

Najbardziej podoba mi się rozszerzenie myśli książkowej na temat rządów Hitlera, która w filmie pada w zupełnie nowej scenie. "Że albo istniał cały naród świń, albo to, co się wydarzyło, nie było żadnym świńskim czynem, lecz wolą narodu.", choć cytat ten został trochę zmieniony. Scena jednak jest obłędna. Nie tylko ze względu na rozwiniecie tej myśli, ale też ze względu na sposób patrzenia na historię. Zamiatanie jej pod dywan nic nie daje. Milczenie na temat Hitlera podobnie. Trzeba to zaakceptować. Trzeba go zaakceptować. Trzeba zaakceptować to, że jest częścią nas, częścią naszej historii. I trzeba zaakceptować, że nie wszystko było złe.

Największym atutem filmu są nagrania ludzi na ulicy i ich autentycznych reakcji na widok człowieka, który wygląda i zachowuje się jak Adolf Hitler. Jak można się domyśleć, reakcje były różne i bardzo skrajne. Czasami nie miałam też pojęcia, czy w niektóre postaci wcielał się jakiś aktor, czy były to także realne osoby. Jeśli byli to aktorzy, to bardzo świetni. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś kręcił z ukrytej kamery spotkanie Hitlera z jakimś człowiekiem, który z początku traktuje to spotkanie jako żart, ale w momencie, kiedy facet z wąsem zaczyna na niego krzyczeć, panicznie się boi.

Jedynym, co mi się nie podobało, był dobór muzyki. Killar nie pasował tam ani trochę. Jedynie jedna kompozycja tam pasowała, ale była ona tak sztampowa i przemielona w różnych komediach, że w uszy się nie rzucała.

No właśnie. Czy to komedia? Hm... Raczej nie. Część była zabawna, owszem. Do zrozumienia tych żartów nie potrzeba było takiego aż znowu dystansu, jak to miało miejsce w książce. Tutaj bardziej śmiano się z Hitlera i z tego, jak zachowuje się w dzisiejszym świecie. Trochę jak w "Goście, goście". Później jednak wszystko się zmienia, a film staje się poważny.

Pojawia się też pytanie - co najpierw? Książka czy film? Prawdę mówiąc, twórcy filmu podeszli do tematu tak, że w całej historii przywrócenia Hitlera do współczesności, więcej da się zrozumieć, jeśli najpierw obejrzy się film, a dopiero później przeczyta książkę. Ja z kolei najpierw zabrałam się za książkę, a dopiero później za film i nie wynudziłam się przy nim, gdyż był zupełnie nieprzewidywalny. Nie jest to może arcydzieło, ale niesie przesłanie.

Zdecydowanie polecam, nawet jeśli ktoś nie jest zainteresowany tematyką Trzeciej Rzeszy i historią w ogóle. Jest to film dla osób o giętkim umyśle, które uwielbiają zastanawiać się, co by było, gdyby, ale też dla osób, które chciałyby zobaczyć możliwą opcję. Także osoby zainteresowane współczesnym światem politycznym znajdą tutaj coś dla siebie. Ale mam wrażenie, że każdy mógłby wynieść lekcję, dlatego film polecam wszystkim bez wyjątku.

Obejrzane: 24.05.2017
Ocena: 8/10


5/26/2017

5/26/2017

Chloe Neill "Piątkowe noce wampirów"

Chloe Neill "Piątkowe noce wampirów"
Phi. Nie zdobyłam go. Ani nie mam zamiaru. To fura kłopotów w ładnym opakowaniu. 

Wiecie dlaczego drugi tom Wampirów z Chicagolandu nosi tytuł "Piątkowe noce wampirów"? Bo żeby autorka mogła wymyślić taki absurd, musiała nieźle balować w piątkowy wieczór i zacząć pisać na kacu w sobotę rano. Innego wytłumaczenia nie ma.

W jego głosie dało się wyczuć zakłopotanie typowe dla chłopca. Czterystuletniego chłopca.

O czym jest ta książka? O tym, że główna bohaterka nienawidzi swojego stwórcy, ale coś tam ją do niego ciągnie, przy czym nic się w tym wątku nie dzieje. Dzieje się za to w gazetach, które rozpisują się o wampirach jak o gwiazdach filmowych. Wampiry z domu Cadoganów dowiadują się, że jeden ze śmiertelników planuje napisać krwawy i kompromitujący reportaż na ich temat, czemu starają się zapobiec. 

Popularność pociąga za sobą krytykę, rodzi zazdrość. Taka jest ludzka natura, czy nam się to podoba, czy nie. 

Nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie to, że dawno temu zamówiłam ją w pakiecie z pierwszym tomem. Leżała długo na stosie i czekała na swój dzień. W końcu potrzebowałam lekkiej lektury, w dodatku przekonałam samą siebie, że przecież chcę przeczytać wszystkie książki o wampirach, więc co mi szkodzi? Kolejny paranormal romance mnie nie zabije. Tylko tyle, że to nie jest kolejny romans paranormalny. To jest jeszcze gorsze. 

A ty umarłeś za prawdę czy za piękno?

Bohaterowie to totalny koszmar. Niby wampir ma 150 lat, a zachowuje się jak dziecko. Całe grono potężnych, starych kreatur ulga czarowi przepięknej czarownicy. Wszyscy są tak płytcy, że w zasadzie trudno coś o nich powiedzieć - ważniejsza postać ma jedną cechę charakterystyczną i tylko ona jest pokazywana, jedynie nią się w życiu kieruje. Zły to zły, dobry to dobry. Najśmieszniejsze jednak jest to, że tutaj wampiry są świadome swojej ułomności i tego, że kiedyś wampir był istotą poważną. Za to jedyny plus należy się "Piątkowym nocom wampirów".

Omal nie rzuciłam się, żeby zetrzeć mu ten uśmieszek z twarzy, ale przypomniałam sobie, jaką mam śliczną sukienkę.

Hasłem przewodnim książki i tak jest absurd. Merit nie słyszy, co rozmówca Ethana mówi przez telefon, chociaż ma udoskonalone zmysły i siedzą w jednym pomieszczeniu. Z tym słuchem to w ogóle zabawna sprawa - wampirzyca siedzi w jadalni wypełnionej innymi wampirami, ale nie słyszy, co kto mówi. Ba, niby musi dochować wielkiej tajemnicy, a jednak o niej mówi i co? Tak, i jej też nie słyszą.

Dzięki Bogu, że przyszłaś, jeszcze przed chwilą byłem młodszy od wszystkich i to co najmniej pięćdziesiąt lat.

Fabuła to dno i mam wrażenie, że wydawca zdawał sobie poniekąd z tego sprawę. Nie mam pojęcia, czy ktoś tę książkę przed wydaniem przejrzał. Myślniki w wypowiedziach były notorycznie połykanie, więc nie wiedziałam, czy to wypowiedź bohaterki, czy narracja. W jednej wypowiedzi nawet pojawił się nawias. Nie wiem, jak można do kogoś mówić nawiasem, no ale... Dodajmy do tego jeszcze dość sporo literówek, a nawet i jeden błąd ortograficzny.

No dobra, wróciliśmy na właściwe tory. Niech szlag trafi sprawiedliwość, skoro można pogadać o seksie.

Książki nie polecam. Przy niej to nawet wampirze paranormal romance jest dziełem sztuki. Ale tak to jest, kiedy nałogowy oglądacz telewizji zabiera się za pisanie. 

To są wampiry, Merit. Drapieżniki, które narodziły się w czasach, gdy to słowo brzmiało poważniej niż dziś. I nie chodziło tylko o mroczną aurę. 

Przeczytane: 13.05.2017
Ocena: 2/10


5/23/2017

5/23/2017

Brian McClellan "Obietnica krwi"

Brian McClellan "Obietnica krwi"
Nikt, nawet Kez ze swoją armią szpiegów i zabójców, nie był w stanie tak całkowicie zniszczyć komuś życia, jak właśnie Kościół.

Chociaż przez dłuższy czas właściwie nie czytałam książek fantastycznych, wybierając jeśli już tylko fantastykę dla młodzieży, to nieustannie śledziłam nowości wydawnicze w tymże gatunku. Jakimś cudem nie zarejestrowałam momentu wydania "Obietnicy krwi", która ukazała się w 2015 roku. Kiedy więc w wakacje w 2016 roku odwiedziłam księgarnie, aby kupić coś z fantastyki, spojrzałam zdziwiona na ekspedienta, który zapytał mnie, czy czytałam trylogię o prochowym magach.

Nigdy nie można ufać mężczyźnie, który otacza się pięknymi kobietami. A już najmniej kapłanowi. 

Przenosimy się do świata monarchii, która zostaje obalona. Królowie zamiast budować kraj, rujnowali go i sprzedawali jego niepodległość, aby ratować własną skórę lub raczej własny majątek. Ale nadszedł tego koniec. Marszałek polny Tamas nie ma nic do stracenia - stracił już żonę, której morderca mógłby rządzić jego ukochanym krajem. Postanowił położyć temu kres i zamordować wszystkich Uprzywilejowanych. Sęk w tym, że każdy z nich podczas tej krwawej nocy wypowiedział przerażające słowa, które zaprzątają umysł Marszałka. Bujdy. Nonsens. A jednak... Wzywa do siebie Adamata, prywatnego detektywa, który ma odkryć przerażającą prawdę i poznać sens Obietnicy Kresimira.

Tylko dlatego, że coś jest dogmatem, nie znaczy wcale, że jest też prawdą.

Było mi wstyd patrzeć na tę książkę, którą czytałam od tak dawna. Zaczęłam, niby się wkręciłam, ale kiedy odkładałam ją na bok, jakoś mnie do niej z powrotem nie ciągnęło. W końcu się do niej naprawdę zabrałam, dotrwałam do połowy i powiedziałam, że jeszcze trochę i przerwę czytanie. Za mną było 300 stron, a w książce wciąż nic się nie działo. Wytrzymałam jeszcze trochę i... wreszcie się rozkręciło. I to tak, że nie mogłam się przestać czytać.

Nie da się polubić kogoś, kto zna twoją tajemnicę.

Niestety, książka jest rozwleczona za bardzo, a niektóre sprawy omawiane są bezsensownie po sto razy. Może mieć na to wpływ przedstawienie wydarzeń z perspektyw kilku bohaterów, choć wszędzie zachowana jest narracja trzecioosobowa, ale z punktem widzenia danej postaci. Ja taki zabieg uwielbiam - niezależnie od tego, w której osobie jest narracja. Tutaj też idealnie się to sprawdziło, gdyż wątków było zbyt dużo, aby wszystko kręciło się wokół głównego bohatera, a gdyby skupiono się tylko na wątkach mu bliskich, książka nie miałaby żadnego sensu i byłaby nielogiczna dla czytelnika.

- Tylko kiepski dowódca poddaje się kaprysom swoich podwładnych - odparł Adamat. - A jeszcze gorszy ignoruje to, czego chcą i potrzebują. 

Zastanawiam się, kto właściwie jest głównym bohaterem. Po opisie książki wydawać by się mogło, iż jest to Tamas, ale chociaż to on jest sprawcą zamieszania, to nie jest jedyną istotną postacią. Mam wrażenie, że głównych bohaterów jest trójka - wspomniany Tamas, jego syn Taniel oraz detektyw Adamat. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakoby z tej trójcy najgorzej wykreowany został właśnie Tamas, co nie znaczy, że jego osoba jest źle opisana. Po prostu wszyscy, którzy tworzą najważniejsze sceny, są idealnie stworzeni. Do tej grupy ważnych postaci dodałabym kolejnych: Olem (bardzo specyficzny stróż Tamasa, posiadający zdolność przydającą się wszystkim studentom podczas sesji - nie musi spać), Nila (służąca tamtejszej szlachty), Bo (Uprzywilejowany, przyjaciel Taniela z dzieciństwa) oraz Ka-poel (ruda dzikuska, towarzyszka broni Taniela). Moje serce skradł Taniel oraz Ka-poel, więc to na ich dalsze losy czekam z niecierpliwością. Chory psychicznie bóg także robi wrażenie.

Och, jest jak najbardziej żywy. Właśnie o to chodzi w wykorzystywaniu innych osób w roli środka nacisku. Nie nadają się do tej roli, jeżeli nie żyją.

Niestety, są też bohaterowie, którzy mi się mylili - chodzi tutaj o ścisły krąg współpracowników Tamasa. Każdy z nich zajmuje się czymś innym i wydaje się być bardzo charakterystyczną postacią, kiedy jest opisywany... No właśnie. Ale opis to tylko teoria. W biegu kolejnych wydarzeń wszyscy zlali mi się w jedno, a samo imię nic mi nie mówiło.

Wciąż jednak mam rodzinę i przyjaciół, jestem zatem bogatym człowiekiem.

Ale mała część kiepsko wykreowanych bohaterowów oraz dość nudna połowa książki to i tak mało, w porównaniu ze światem, jaki stworzył McClellan. Sam pomysł na poniekąd nowe istoty, jakimi są prochowi magowie, jest fenomenalny. O ile Uprzywilejowani mogą być porównywani do innych magicznych stworów, to prochowi magowie są zupełną nowością. Ale świat sam w sobie bardzo mi się podobał - szczególnie miasto Adopest, gdzie rozgrywały się najważniejsze wydarzenia. Na uwagę zasługuje też fakt, że autor przedstawił nie tylko kraj Adro, ale też kraje sąsiadujące. Adro dla czytelnika już jest miejscem odległym, a jeszcze dodatkowo Taniel opowiada o egzotycznych i odległych krajach, gdzie brał udział w bitwach. Abstrakcja do kwadratu.

Istnieje różnica między wiarą w coś, czego nigdy nie widziałeś ani nie doświadczyłeś, a wiedzą z pierwszej ręki o tym, że coś jest prawdziwe.

Do gustu przypadł mi też sposób napędzania akcji - z jednej strony było to rozwiązywanie zagadki przez detektywa, a z drugiej strony był to pościg Uprzywilejowanej przez Taniela. Trzonem była jednak zagadka, która przez część osób była lekceważona, uważana za przesąd, ale część osób czuła jej wagę. Być może śledztwo nie wnosiło czegoś na bieżąco do innych wątków, ale pozwalało je lepiej zrozumieć.

Czasem miłość wydawała mu się jakimś obcym pojęciem, stosowanym w poezji, nie w życiu.

Jedną z rzeczy, której obawiałam się najbardziej, było to, czy książka nie jest zbyt bardzo przesiąknięta polityką. Mamy zamach stanu, różne warstwy społeczne, kształtowanie się struktur państwa od nowa, ryzyko wojny... Dodać do tego świat fantastyczny, a można byłoby łatwo się pogubić. Ale nie. Wszystko jest jasno przedstawione, w sposób nieskomplikowany, a jednocześnie głęboki i logiczny. Także obawiałam się, czy kwestie geograficzne mnie nie przytłoczą, bo to właśnie one sprawiają, że odcinam się od większości książek high fantasy. Mapki w Tolkienie nie pomogły i nie pomogą w żadnej książce, jakkolwiek ładne i kuszące by nie były. Tutaj mapki też są i to nawet trzy. Skoro książkę zaczęłam czytać dawno temu, to zapomniałam, że te pomoce są na jej początku. Poradziłam sobie bez nich i nawet nie miałam żadnego kłopotu - ja, która nie ogarnia geografii magicznych krain - więc jeśli ktoś się boi, to nie ma czego.

Gavril, tak, on da radę. O ile jest na tyle trzeźwy, żeby coś widzieć, i na tyle pijany, żeby nic nie myśleć.

Czy książkę polecam? Tak. Czy przeczytam drugą część? Tak. I pomyśleć, że "Obietnicę krwi" miałam ochotę rzucić na półkę, nie docierając nawet do połowy. Nie zniechęcajcie się początkiem, bo kiedy akcja się rozkręci, autor wszystko Wam zrekompensuje. Kawał dobrej fantastyki i tyle.

- Co to za bzdury?! - krzyknął brygadier. - Pan oszalał.
- Czasem myślę, że tak byłoby prościej - powiedział Tamas. 

Przeczytane: 30.04.2017
Ocena: 7/10


5/18/2017

5/18/2017

Muzyczny przekładaniec

Muzyczny przekładaniec
Od jakiegoś czasu obiecuję sobie, że sukcesywnie będę zapisywać piosenki dnia. Czasami mi się to udaje, ale częściej jest tak, że muszę się trochę zastanowić nad tym, czego w danym dniu słuchałam lub przejrzeć historię przeglądania, o ile słuchałam czegoś na laptopie. Jednak tym razem mnie pokarało - usunęła mi się historia i musiałam naprawdę wytężyć umysł, aby wyłapać muzykę sprzed dwóch tygodni. Ale cóż, udało mi się. I chociaż świat obiegła smutna wiadomość, że Chris Cornell nie żyje, to dzisiejszy wpis jest bardzo pozytywny. Nie byłam wielką fanką jego muzyki, ale znałam, lubiłam i szanowałam jego twórczość, szczególnie tą z zespołem Soundgarden. Są gusta i guściki, ale niektóre rzeczy po prostu się ceni, niezależnie od własnych upodobań. Dla fanów zespołu musi to być podwójny cios, bo formacja zapowiadała ostatnio nowy album. Przekonałam się na własnej skórze, co to znaczy, kiedy ukochany zespół już nie nagra obiecanego krążka, dlatego rozumiem fanów ich muzyki.


Czwartek, czwarty maj: 2Cellos My Heart Will Go On



Jakiś czas temu strasznie zaskoczyłam Was tą piosenką. Nie dziwię się Wam. Sama nigdy niespecjalnie pałałam do niej sympatią. Ba, miałam na nią nawet jakieś ckliwe, sentymentalne i cyniczne zarazem określenia. Ale ostatnio strasznie mnie inspiruje. A że lubię różne mniej lub bardziej dziwne covery, postanowiłam czegoś poszukać. Już kiedyś wpadłam na wykonania metalowe, lecz tym razem na takowe nie miałam ochoty. Miałam ochotę na coś, co ukazywałoby jakieś emocje i głębię piosenki (Céline Dion zdecydowanie tego nie robi). I proszę, oto znalazłam. W dodatku w wykonaniu drugich moich ulubionych wiolonczelistów (przepraszam, ale Apocaliptica jednak bardziej mnie ujmuje). 


Piątek, piąty maj: Kenny Loggins Footloose 



A co tam, zaskoczę Was ponownie. Tym razem jednak w zupełnie innym stylu. Stara piosenka, z 1984 roku, czyli starsza ode mnie o prawie dwanaście lat, a jednak towarzyszy mi od zawsze. Te babcine radio w kuchni. Jeśli ktoś nie ma babci, która od zawsze słucha jakiejś stacji radiowej ze starą muzyką, to tego nie zrozumie. Wtedy tego nie lubiłam, a dziś widzę w tym dziecięcą magię. Dawno nic nie rozbudziło mnie w nocy tak, jak właśnie ta piosenka. Nie włączę jej na stałe do swojego repertuaru, ale jako rozbudzacz podczas sesji na pewno się sprawdzi i wiele będę jej zawdzięczać. 


Sobota, szósty maj: Abel Korzeniowski Dance For Me Wallis



Jeśli mowa już o radiu, uwielbiam czasami posłuchać stacji z muzyką filmową lub klasyczną (a często jedną i drugą na jednej stacji). W sobotę wieczorem w samochodzie ujęło mnie coś innego, ale w domu już tego nie czułam. Przesłuchałam raz, drugi, trzeci, ale nie czułam w tym magii. Zgaszone światło nie pomogło. Poczułam jednak to. Abel Korzeniowski mnie zahipnotyzował. Muzyka inna od tej w samochodzie, ale trafiła w moje serce i została tam na dłużej. Zobaczymy, na jak długo. I chociaż dramaty to filmy nie dla mnie, na "W.E. Królewski romans" jednak się skuszę - i to nie ze względu na tę magiczną muzykę. 


Niedziela, siódmy maj: Jet Are You Gonna Be My Girl?



I znów coś na rozbudzenie. Tym razem Jet, który kilka lat temu ujął mnie piosenką "She's a Genius". Minęło kilka lat, a wciąż wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Tym razem towarzyszyło mi jednak coś innego, bo "Are You Gonna Be My Girl?", czyli niezwykle chwytliwa melodia. I jakże ciekawy teledysk... I tylko ciekawy. Jak dla mnie nie zasłużył na nagrodę MTV Video Music Award za najlepszy teledysk rockowy. Ale niech będzie, aż tak się nie czepiam. 


Poniedziałek, ósmy maj: Led Zeppelin Whole Lotta Love



Ten muzyczny przekładaniec jest dla mnie samej zaskoczeniem. Oto przykład: Led Zeppelin, chociaż jeden z prekursorów hard rocka i jeden z najbardziej cenionych zespołów w ogóle, to formacja, której nienawidzę. Wykonanie 2Cellos tegoż utworu złagodziło jednak moje negatywne nastawienie i polubiłam oryginał, który od kilku dni należy do mojego codziennego repertuaru. Nie wiem, czy niebawem mi się nie znudzi, ale póki co cieszę się dźwiękami. 


Wtorek, dziewiąty maj: Cradle Of Filth Temptation 



Pomimo różnych, często bardzo skrajnych opinii, uwielbiam Cradle Of Filth. Być może dlatego, iż to jeden z pierwszych zespołów, które pokochałam już w dzieciństwie. Wtedy znałam trochę ciężkiej muzyki, ale nie aż tak. Zespół znam więc już od dawna, ale "Temptation" polubiłam dopiero dwa lata temu. Hmm... Nie słucham jej zbyt często, chociaż kocham ją śpiewać (jeśli można to tak nazwać). Po prostu Cradle Of Filth cenię bardziej za mroczne i niezwykle klimatyczne utwory, często bardzo długie. Poza tym moja "miłość" do żeńskich wokali... 


Środa, dziesiąty maj: Linkin Park Krwlng



Już raz wstawiłam w muzycznym przekładańcu piosenkę w takim wydaniu. Chociaż wtedy chodziło zarówno o łyżwy, jak i o muzykę, tak tutaj chodzi przede wszystkim o łyżwy. Muzyka bez nich nie robi na mnie aż takiego wrażenia, choć Linkin Park był kiedyś w czołówce moich ulubionych zespołów (nie znałam wówczas fińskiej muzyki). Dla nieobeznanych w temacie - Kerr i Kerr to rodzeństwo, nie małżeństwo. Układ jest wspaniały, a muzyka to eksponuje. Wykonanie może nie jest najlepsze, ale... Żałuję jedynie, że nie tańczyła tego układu któraś z moich ulubionych par - najlepiej Gwendal Peizerat i Marina Anissina (co w zasadzie byłoby niemożliwe). Chociaż partnerów poza lodem nic nie łączy, to jednak potrafią pokazać podczas występu namiętność. W przypadku rodzeństwa to niemożliwe. 


Czwartek, jedenasty maj: Acid Drinkers Hit The Road Jack



Acid Drinkers to może nie jest zespół, który lubię, ale na pewno to mój ulubiony polski zespół o ciężkim brzmieniu (gwoli przypomnienia, ja i polska muzyka to zupełnie inne światy). Być może stało się to przez to, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam jakąś ich piosenkę, nie sądziłam, że to polski zespół. Nic więc dziwnego, że się ku niemu skłaniam. A jeśli chodzi o ten cover... Czy nie jest po prostu świetny? Uwielbiam znane piosenki w zupełnie odmiennych aranżacjach. 


Piątek, dwunasty maj: Black Sabbath Changes



Od czego zaczęła się moja przygoda z Black Sabbath? Od "Changes" i "Laguna Sunrise". Wówczas nie znałam jeszcze żadnej z ich piosenek i nie rozumiałam, jak mogą tworzyć ostrą muzykę, której ikoną się stali. HIM i Black Sabbath poznałam w tym samym czasie. Kiedy nie słuchałam pierwszego, to męczyłam drugie. Lato pomiędzy gimnazjum i liceum było magiczne. Nie spałam często aż do samego rana, patrzyłam najpierw na gwiazdy, później na budzące się słońce. Pamiętam ciepłe światło lampki na biurku, słodki zapach lata, odgłosy natury, dźwięki tej piosenki oraz rysunki, od których odrywałam się w celu wystawienia głowy przez okno i spojrzenia na niebo, aby chłodny wiatr otarł łzę z mojego policzka. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień. 


Sobota, trzynasty maj: Black Sabbath Megalomania



W piątek ogarnęła mnie ogromna tęsknota za dawno niesłyszaną muzyką Black Sabbath i ich brzmieniem, kiedy przy mikrofonie stał Ozzy. Ostatnio kiedy już ich słuchałam to z innych okresów, więc postanowiłam wypełnić nieprzyjemną pustkę i pozbyć się tęsknoty. "Megalomania" to jeden z tych utworów, przez które jestem w stanie leżeć cały dzień i się nie ruszać, pozostając w całkowitym odrętwieniu i magii muzyki. W tym utworze jest coś tak hipnotyzującego, że właśnie leżąc na łóżku wręcz czuję fizyczny przypływ siły. To chyba zostanie mój hymn inspirujący do pisania pracy na studia. 


Niedziela, czternasty maj: Ed Sheeran Thinking Out Loud



Jak dla mnie Ed Sheeran zginąłby w tłumie, gdyby nie jego ruda czupryna. Jego głos nie jest zbyt charakterystyczny, muzyka też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Nie wzbudza we mnie ani zachwytu, ani odrazy. Jestem w stanie posłuchać dwóch jego piosenek i to rzadko, bo szybko mi się przejadają - jak też inne radiowe utwory. Kiedy ukazało się "Thinking Out Loud", chyba bardziej spodobał mi się teledysk niż sama piosenka... No cóż. Ale dawno jej nie słyszałam, a w niedzielne popołudnie z mamą oglądałyśmy "Zanim się pojawiłeś", gdzie utwór znalazł zastosowanie i dobrze wkomponował się z film. 


Poniedziałek, piętnasty maj: Counterfeit  Enough



Już samym wieczorem, po 22 otworzyłam skrzynkę pocztową i moim oczom okazała się jedna z najlepszych wiadomości ostatniego czasu. Counterfeit i Woodstock?! Ach, to spełnienie najsłodszych marzeń. To brzmienie jest idealne na ten festiwal lub może bardziej ten festiwal jest idealny do tego brzmienia. Żałowałam, że nie pojechałam (chyba) rok temu na ich pierwsze koncerty w Polsce, chociaż cena biletów była zatrważająco niska i lokalizacja idealna. Kiedy znów mieli występ w naszym kraju, cena była znacznie wyższa. Zastanawiałam się i biletu ostatecznie nie kupiłam. Prawdę mówiąc - cieszę się, bo będę miała możliwość usłyszenia ich po raz pierwszy w takim miejscu. Już czuję tę energię! 


Wtorek, szesnasty maj: Arctic Monkeys Do I Wanna Know? 



Chyba od pół roku jest to moja piosenka na kaca. Powszechnie znana i lubiana, zawsze była spychana przeze mnie na dalszy tor. A jednak. Ostatnio takie brzmienie bardzo przypadło mi do gustu i proszę, oto spodobał mi się ten utwór. Wydaje mi się być na tyle neutralna, że jestem w stanie robić z nią w tle wiele rzeczy, a także na tyle charakterystyczna, aby podnosiła mój poziom pobudzenia i dodawała energii do pracy.  


Środa, siedemnasty maj: The Darling Buds Riptide



Po poniedziałkowej rewelacji postanowiłam powrócić do moich początków w zasadzie z Counterfeit, czyli do piosenki, w której Jamie po raz pierwszy objawił mi się w ostrzejszym brzmieniu. Uwielbiam ten utwór! Zawsze wywiera na mnie pozytywny wpływ. Rześka i ożywcza muzyka dobrze mi zrobiła po dość ciężkim dniu, a także poprawiła mi humor w chorobie. Ale Counterfeit porywa mnie bardziej. Czas odliczać do koncertu. 



5/14/2017

5/14/2017

Nowości na stosie

Nowości na stosie
Mówiłam, że w najbliższym czasie nie kupię żadnej książki, a już na pewno nie uzbieram ich tylu, aby zrobić w tym miesiącu wpis o książkowych nowościach. Ale uznałam, że mój stos nie ma żadnej książki do poczytania (prawie 60 książek!), więc postanowiłam kupić coś po prostu w księgarni stacjonarnej. Zamówienie przez Internet skończyłoby się na kilku książkach, a nie mogę się za bardzo rozpraszać - na uczelnię dużo do zrobienia. 

W Świecie Książki zaopatrzyłam się w "Ćmę" i już ją chłonę. Po "Akuszerce" miałam ogromną ochotę na kolejną książkę Kettu, ale czułam, że może już mi się tak nie spodobać jak poprzedniczka, która po prostu zwaliła mnie z nóg. Wymagałam więc więcej, a zarazem mniej. Miałam świadomość, że autorka nie da rady napisać lepszej powieści, ale... 

Wszystko przypieczętowały zakupy w Biedronce. Nawet nie miałam wychodzić z samochodu, ale jednak. I dobrze, że to zrobiłam! Udało mi się upolować dwie książki, które miałam na swojej liście do przeczytania. Najpierw w ręce wpadła mi "Polska odwraca oczy", a zaraz później wypatrzyłam kolorową, bardzo charakterystyczną okładkę - to "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Nigdy nie rozumiałam, jak ktoś może dorwać dobre książki w takich miejscach i w tak niskich cenach, ale tym razem to mi się udało. Taniej niż przez Internet? Udało się. 

A Wy? Co ostatnio upolowaliście?





5/13/2017

5/13/2017

Chloe Neill "Niektóre dziewczyny gryzą"

Chloe Neill "Niektóre dziewczyny gryzą"
- Jesteś wulgarna.
- Ja jestem wulgarna? Właśnie zaproponowałeś, żebym została twoją dziwką.

Minęło naprawdę sporo czasu, odkąd książka Chloe Neill "Niektóre dziewczyny gryzą" wpadła mi po raz pierwszy do rąk. Jako fanka literatury z wampirem jako motywem głównym (jakikolwiek wampirzy ten wampir by był... czy raczej nie był), wiedziałam, że przeczytanie jej będzie kwestią czasu. I tak, po długiej przerwie od tamtego kontaktu, zapoznałam się z pierwszym tomem serii "Wampiry z Chicagolandu". Zapewne gdyby nie atrakcyjna cena pakietu dwóch tomów, nigdy bym już do niej nie wróciła, gdyż tytuł zupełnie zniknął w gąszczu innych książek. 

Byłam wściekła na siebie za własną głupotę i zastanawiałam się, jakim cudem, na litość boską, wyhodowałam w sobie przywiązanie do mężczyzny, który odpychał mnie z taką determinacją.

Powieść to swoiste sprawozdanie głównej bohaterki z pierwszych dni bycia wampirzycą. Merit nigdy nie chciała przejść na wampiryzm. Stwórca zbezcześcił jej prawo do wolnego wyboru, czyniąc ją jedną ze swoich Nowicjuszek. Ale i on nie miał czasu na decyzje - dziewczyna umierała, zaatakowana przez innego wampira. Gdyby nie Ethan, nie żyłaby w ogóle. Ani jako wampir, ani tym bardziej jako człowiek. Ale czy cena nie była zbyt wysoka? Teraz musi porzucić całe swoje dotychczasowe jestestwo i odnaleźć się w nowej roli, której zupełnie nie akceptuje. 

Piosenka się kończy, a ty gapisz się na cichy, ciemny dom przed sobą, chwytasz klamkę i wchodzisz z powrotem w swoje życie. 

Trudno jednoznacznie określić mi, jaka była ta książka. Już po kilku stronach zaczęła zapowiadać się jak banał i musiałam ją odłożyć na kilka dni, żeby wrócić do niej z niecierpliwością wertując strony, aby dobrnąć do końca. Gdyby nie fakt, że na półce czeka już drugi tom cyklu, odłożyłabym zapewne tę książkę po dwudziestu stronach i zupełnie sobie odpuściła. Momentami omijałam spore fragmenty, koncentrując się jedynie na czytaniu dialogów, co okazało się w zupełności wystarczające, aby rozumieć temat na bieżąco. 

Prawie straciłam oddech, kiedy ogień ogarnął moje kończyny.

Problematyczna była też dla mnie akcja. Nie czułam wcale napięcia, czy zbliżania się do punktu kulminacyjnego. Prawdę mówiąc, myślałam, że owym punktem będą zupełnie inne wydarzenia, aniżeli te, które miały miejsce. Być może wszystko to przez wewnętrzne rozterki bohaterki. Uznałam, że to wystarczająca wskazówka, żeby sądzić, że tego dotyczyć będzie właśnie sedno tematu. Okazało się inaczej, na szczęście (naprawdę, bo ów wewnętrzny konflikt sprawiał, że bohaterka miejscami była nie do zniesienia). Szkoda tylko, że ciekawie zaczęło się robić dopiero pod koniec... 

Dwoje to towarzystwo, troje to dom wariatów.

Wracając jednak do dialogów - stanowią dobrą stronę tej powieści. Problem z moją oceną całości tej pozycji polega na tym, że styl autorki jest całkiem niezły, jak na książkę takiego polotu. Zdecydowany plus należy się właśnie za wypowiedzi i cięty język Merit oraz innych bohaterów, którzy, jako tako, zarysowani są w miarę wyraźnie. Niemniej, kilkakrotnie zaśmiałam się przy lekturze, a o to ze mną niełatwo. 

Czyż karma nie była dziwką?

Raczej nie polecam tej pozycji. Chyba, że ktoś się nudzi i z chęcią prześledziłby wzrokiem riposty świeżej wampirzycy. W innym wypadku radzę zabrać się jednak za inną lekturę, aniżeli "Niektóre dziewczyny gryzą". Nie doradzam też, aby sięgnął po nią ktoś, kto ma ochotę na lekką lekturę w leniwe popołudnie. Z tego powodu, że sama nie wiem, czy książka jest lekka, czy raczej nie. Wszystko wskazuje, że owszem, jednak sama borykałam się z oporem podczas czytania. Nie wiem, czym było to spowodowane, bo przecież wymagającą lekturą bym jej nie nazwała, a męczyłam się z nią okropnie.

Ale byłam żywa. Teraz już byłam tego prawie pewna. 

Przeczytane: 18.05.2015
Ocena: 4/10



5/04/2017

5/04/2017

Muzyczny przekładaniec

Muzyczny przekładaniec
Z racji ograniczonego czasu postanowiłam dzisiaj nie dodawać komentarza do poszczególnych piosenek. Nie wiem też, czy taka forma muzycznego przekładańca nie byłaby lepsza - napiszcie, proszę, w komentarzach, jaki sposób przedstawiania piosenek preferujecie. Ja wolę jednak dorzucić kilka słów od siebie, ale często mam wrażenie, że jest to zbyteczne. Poza tym, zajmuje to trochę czasu. 
Dziś muzyczny przekładaniec zawiera jedną piosenkę, która pojawiła się już wcześniej. Mowa tutaj o "Walpurgisnacht" zespołu Faun. Nie wynika to jednak z mojego niedbalstwa. Długo wahałam się, czy umieścić ponownie ten utwór w zestawieniu, ale uznałam, że cel jest szczytny i będzie mi to ze względu na niego wybaczone. Mowa oczywiście  o tym, że w nocy na przełomie kwietnia i maja obchodzona jest Noc Walburgi.


Czwartek, 20 kwiecień: Hinder Born To Be Wild



Piątek, 21 kwiecień: Black Sabbath Spiral Architect



Sobota, 22 kwiecień: Evanescence Dirty Diana (cover, wersja na żywo, 2016 rok)



Niedziela, 23 kwiecień: HIM Rebel Yell (cover, wersja na żywo, Rock am Ring, 2010 rok)



Poniedziałek, 24 kwiecień: Korn Slept So Long



Wtorek, 25 kwiecień: Paramore Hard Times



Środa, 26 kwiecień: Johanna Kurkela, Jarkko Ahola, Tony Kakko, JP Leppäluoto Avaruus (wersja na żywo)



Czwartek, 27 kwiecień: Green Day Homecoming



Piątek, 28 kwiecień: Hoobastank I Don't Think I Love You



Sobota, 29 kwiecień: Disciple After The World



Niedziela, 30 kwiecień: Faun Walpurgisnacht



Poniedziałek, 1 maj: The Last Shadow Puppets Miracle Aligner



Wtorek, 2 maj: Bastille Blame



Środa, 3 maj: Sorry Boys Wracam





5/03/2017

5/03/2017

Tove Jansson "Słoneczne miasto"

Tove Jansson "Słoneczne miasto"
Świat nie jest zniszczony. Wciąż istnieje. Być może trudniej jest w nim żyć, ale nadal istnieje. 

Stało się coś, czego nigdy w życiu nie mogłabym się spodziewać. Przez myśl by mi nie przeszło, że coś takiego może się wydarzyć. A jednak... Tove Jansson, moja ukochana Tove, mnie zawiodła.Teraz tylko zastanawiam się, po której stronie leży wina - po mojej czy po autorki.

Ja nie chcę się stawać, chcę żyć. 

"Słoneczne miasto" to tak naprawdę zbiór dwóch powieści, wydanych pod tytułem tej obszerniejszej. - z tym, że obie są na tyle krótkie, że śmiało można byłoby je nazwać opowiadaniami. Całość liczy sobie zaledwie 300 stron, jednak trzeba wziąć poprawkę na spore marginesy - ja je lubię, ale wiem, że dla niektórych czytelników takie sztuczne dodawanie objętości książkom to oszustwo. Dla mnie akurat to zabieg na plus, bo zawsze mam wrażenie, jakobym szybciej czytała.

Nie ma nic bardziej przerażającego niż ludzie, którzy odchodzą od innych, nie czekając, było to dla niej okropne już w dzieciństwie, a wtedy chodziło tylko o zabawę. 

Przyznam się szczerze - nie wiedziałam o czym będzie ta pozycja. Zobaczyłam po prostu, że została wydana kolejna książka Tove i wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Po "Córce rzeźbiarza" zakochałam się w prozie dla dorosłych spod pióra mamusi Muminków, a poprzeczkę ustawiłam wysoko. Co jak co, ale jeśli chodzi o Finkę, chcę przeczytać wszystkie jej książki. Ale, prawdę mówiąc, nie wiem, czy sięgnęłabym po tę lekturę, gdybym miała świadomość tematyki.

Ale najgorzej, jak w ogóle wszystko trwa i trwa jednakowo, a i tak zawsze jest za późno. 

"Słoneczne miasto" to powieść o emerytach. Żyją oni w spokojnym miasteczku, w którym nic się nie dzieje, a jedyną atrakcją jest statek, gdzie odwiedzającym wręcza się sztuczne hibiskusy i wita się ich okrzykiem "aloha!", nic wiedzieć zupełnie dlatego. Staruszkowie skupieni są w pensjonatach, gdzie największą świętością są bujane fotele rozstawione na ganku. Każdy z pensjonariuszy jest inny, a owa inność sprawia, że często między nimi wybuchają sprzeczki - oczywiście, o bzdety, ale podobnie jak w rodzinie.

Niełatwo jest żyć z kimś, kto cały czas utrudnia sobie życie, zwłaszcza jeżeli utrudnia pomaganie mu. 

Inspiracją autorki było znalezienie się w takowym spokojnym, nieco obumarłym miasteczku w Ameryce. I tutaj nastąpił pierwszy zgrzyt - brak fińskości. Mam wrażenie, że gdyby akcja działa się w Finlandii, wbrew pozorom, działoby się więcej, gdyż taka sytuacja świetnie ilustrowałaby fińską mentalność. A tak miałam wrażenie, że czytam scenariusz do kiepskiego amerykańskiego filmu o emerytach, kolejnej nieśmiesznej komedii.

Nie ma cię. W jakimś sensie nigdy cię nie było.

Zawiodłam się, po raz pierwszy, stylem Tove. Przepięknie bawiła się językiem, a słowa były magią we wszystkich jej książkach, które do tej pory czytałam. W tym wypadku było dość mdło, zabrakło mi wyobraźni i polotu, a czasami nawet i sensu. Nie było już tej charakterystycznej mądrości, choć temat temu sprzyjał. Przyzwyczaiłam się już do fińskiej literatury, w której wszystko dzieje się niespiesznie, a pomiędzy wnoszącymi coś do fabuły wydarzeniami są spore fragmenty w zasadzie po nic - ot, taka odsapka, miejsce na poruszenie kwestii ważnych wartości. Zazwyczaj mało się dzieje i naprawdę zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Ale tutaj to przeszło wszelkie wyobrażenia. We fragmentach nic nie wnoszących nie było żadnej mądrości, żadnych przemyśleń.

Szczerość bywa niebezpieczna. 

Jeśli chodzi o tę powieść zawiodła mnie już sama fabuła, jej rozwiązanie i zupełny brak związku między opisywanymi sytuacjami. Punkt kulminacyjny to po prostu kolejne wydarzenie bez żadnego kontekstu w stosunku do wcześniejszych - poprzednie rozdziały mogłyby nie istnieć, a i tak wiedzielibyśmy, o co chodzi. Ale największym problemem są bohaterowie. W domu starości mieszka jeden pan i same panie - na setnej stronie i tak nie wiedziałam, kto jest kim. Ot, puste nazwiska i to wszystko. Jasne, byli oni w jakiś sposób opisani i dość różnili się od siebie... jednak tylko w teorii. Nie miało to żadnego przełożenia na akcję lub sposób wypowiadania się.

Dziwna rzecz z żonami. Człowiek się nie przyzwyczaja... Albo może zanadto się przyzwyczaja... 

Sprawą komplikującą i niezwykle mnie drażniącą były dialogi. Część wypowiedzi była zapisywana klasycznie, a część, w środku rozmowy, nie wiedzieć czemu, w postaci zdania oznajmującego, że ktoś powiedział coś. W pewnym momencie sama nie wiedziałam, czy to słowa narratora, czy to przemyślenia bohaterów wypowiedziane na głos, czy faktyczna rozmowa.

Czasem rzecz polega może nie na tym, co się robi, ale na tym, czego się nie robi. 

"Kamienne pole" wypadło już zdecydowanie lepiej. Byłabym jednak bardziej pozytywnie do niego nastawiona, gdyby było przed "Słonecznym miastem", które wyssało ze mnie wszelki entuzjazm. Ten utwór to historia dziennikarza, który przechodzi na emeryturę, ale postanawia zmierzyć  się z napisaniem biografii pana Igreka. Darzy go jednak tak wielką antypatią, że dopada go brak weny i nie jest w stanie pisać. Życie Igreka jest nudne i schematyczne, a z tak nędznego materiału trudno jest napisać dobry tekst. Wyjazd za miasto z córkami też nie pomaga w pisaniu.

Ty nie wiesz nic o przebaczeniu i wdzięczności, ile razy ktoś był dla siebie miły, myślałeś, że chce czegoś albo że jest naiwny i nie rozumie... 

W zasadzie tej powiastce też mogłabym postawić podobne zarzuty, ale wszystko było na mniejszą skalę, a bohaterowie byli zdecydowanie lepiej wykreowani - szczególnie główny bohater, Jonasz. Ponadto następuje pewien sensowny ciąg zdarzeń. Pojawiają się też przemyślenia, ale dopiero na sam koniec wychodzi cały trzon powieści - tak, aby czytelnik sam mógł dojść do tego. Wyraźnie widzi się problem bohatera, zanim on w końcu go dostrzeże.

Wszyscy są tacy sami, wyśpiewują z siebie odległość geograficzną od jakiegoś miejsca, punktu na mapie, nigdy od niego nie uciekną. 

Jedyne co mogę zarzucić "Kamiennemu polu" nie wynika z samej książki czy z stylu autorki, ale z opisu na odwrocie okładki. Wydawnictwo popełniło wielką gafę, bo w zasadzie zdradziło cały sens tej powieści. Opis powinien wprowadzać czytelnika w sytuację, która dzieje się na samym początku. Tak dla orientacji. A tutaj zostało przedstawione zakończenie, przez co miało się wrażenie, że opisane wydarzenia przywitają czytelnika na pierwszych stronach, a fabuła potoczy się w innym kierunku. To całkowicie zmieniło sens lektury, a ja przez wszystkie strony czekałam na to, co w zasadzie nastąpiło na końcu, a nie jako punkt zmieniający akcję. Po opisie więc spodziewałam się czegoś innego.

Jest pani pomnikiem. Umarła pani dawno temu i teraz jest pomnikiem.

Chociaż całość wypadła blado, i tak cieszę się, że w końcu tytuł pojawił się w Polsce i miałam okazję go przeczytać. O ile pierwsza powieść wypadła blado, to druga jest bardzo ciekawa, jeśli nie przeczyta się zdradzającego wszystko opisu od wydawcy. Marginesy pod tym względem zawiodły, choć książka wydana jest prześlicznie - piękna okładka i równie piękne skrzydełka, dzięki czemu egzemplarz aż chce się trzymać w dłoni. Dysproporcje pomiędzy dwoma tytułami są jednak wielkie, a widzę to po ilości zaznaczonych wartościowych cytatów - w "Słonecznych miastach" jest ich kilka na ponad 200 stronach, a w "Kamiennym polu" są nawet zaznaczone niemal całe akapity, jeden po drugim, tylko na 80 stronach. I to właśnie ze względu na drugą powieść mogę polecić tę książkę. Chociaż całość mi się nie podobała, to jest to coś, co warto przeczytać. Tove Jansson to nie tylko Muminki i warto poznać jej twórczość dla dorosłych.

A jednak, kiedy maszyna do pisania milkła, miało się zawsze dość okropne uczucie. 

Przeczytane: 14.04.2017
Ocena: 4/10



Copyright © Satukirja , Blogger