10/31/2016

10/31/2016

Dorota Malinowska - Grupińska "William Szekspir. Cytaty wybrane"

Dorota Malinowska - Grupińska "William Szekspir. Cytaty wybrane"
Nic nie jest złem ani dobrem samo przez się, 
tylko myśl nasza czyni to i owo takim. 

Odkąd tylko zobaczyłam książkę "William Szekspir. Cytaty wybrane" na czyimś blogu, zapragnęłam ją mieć. Moje pragnienie spełniło się bardzo szybko, bo przy najbliższym zamówieniu dołożyłam książkę do koszyka.

Za lepszym goniąc często psujem dobre.

Ta pozycja to zbiór wybranych cytatów z różnych dzieł Williama Szekspira. Wyboru dokonała Dorota Malinowska - Grupińska - tłumaczka, redaktorka i wydawca. Czy wyselekcjonowała odpowiednie wersy?

Niebo obrało miłość za narzędzie
Zabicia pociech waszego żywota.

Na pierwszy rzut oka pozycja ta bardzo mnie ucieszyła, jednak zawiodłam się dość prędko. Sądziłam, że zostaną przytoczone fragmenty z większej puli dzieł tego wybitnego dramaturga. Niestety, na tym polu się zawiodłam. "Hamlet", "Juliusz Cezar", "Makbet", "Romeo i Julia", "Poskromienie złośnicy", "Jak wam się podoba", "Wiele hałasu o nic", "Król Lear", "Otello", "Ryszard II", "Sen nocy letniej" - to utwory, z których zostały zaczerpnięte cytaty. Przypuszczałam, że wśród nich znajdą się mniej sztampowe tytuły, a nawet takie zapomniane. Nie powiem, zasób dzieł jest spory, ale można było sięgnąć po więcej. 

Dar ten często bywa udziałem szalonych, 
gdy tymczasem przytomni i rozumni
nie zawsze są zarówno szczęśliwi. 

Co do samych cytatów - tutaj jestem odrobinę rozdarta. Pojawiło się mnóstwo perełek, które nie są aż tak znane... Jednak te bardzo popularne zostały kolejny raz powielone. Co ciekawe, obyło się bez tych najbardziej znanych i cenionych, więc te rozpowszechnione można było sobie darować. Najbardziej irytowało mnie to, że cytaty się powtarzały. Na taką ilość wybitnych słów Szekspira jest to po prostu niewskazane. Spokojnie i bez przeszkód dało się poszukać odpowiednich fragmentów do zagadnień, bo właśnie w ten sposób zaprezentowane są przytaczane cytaty, co jest ciekawsze od podziału na utwory. Stworzono więc kilka tematów, pod które podpięte są odpowiednie wersy szekspirowskie. Jakie? Na przykład: pieniądze, władza, miłość, mądrość, los, kobiety, życie, zdrada, śmierć.

Tym gorzej, że błaznom nie wolno mówić mądrze
o tym, co mądrzy po błazeńsku robią.

Największym atutem książki są ilustracje. Są po prostu przepiękne, co czyni wydanie gratką dla kolekcjonerów (tym bardziej, że jest w twardej okładce). Szkoda, że ilustracje rozpoczynające nowy temat, pojawiają się też później na kolejnych stronach. Przymykam jednak na to oko, ponieważ raz zdjęcie jest niewielkie, a później zajmuje zdecydowanie więcej miejsca. 

Nauczycielem dla upartych ludzi
Musi być krzywda, która ich dosięga
Przez własną winę. 

Co się dotyczy jeszcze wydania - oprawa graficzna jest skromna, ale estetyczna. Ot, raz na jakiś czas szara strona z białym tekstem. Cytaty też są rozłożone przestrzennie, dzięki czemu panuje ład i porządek. Często w danej grupie tematycznej cytaty z różnych dzieł są przeplatane, lecz nie zawsze.

Przyznać się
nie znaczy naprawić.

Słowem podsumowania, polecam tę pozycję nie tylko miłośnikom sztuk Szekspira. Książka może się przydać również osobom, które potrzebują szybkiej ściągawki z różnych maksym - na przykład osoby piszące listy. Ale pozycję rekomenduje wszystkim, chociażby po to, aby mieć na półce i móc ją raz na jakiś czas przejrzeć.

Lepiej wzgardzonym być, a wiedzieć o tym, 
niż być wzgardzonym, a słuchać pochlebstwa. 


Przeczytane: 27.10.2015
Ocena: 7/10




10/30/2016

10/30/2016

J.D. Horn "Ród"

J.D. Horn "Ród"
Jeśli nie jesteś gotowa niczego poświęcić, nigdy nie posiądziesz mocy. 

"Ród" to książka rozpoczynająca serię "Wiedźmy z Savannah". Swoją okładką odstrasza - przynajmniej mnie - i zapewniam, że nie jest to efekt czarodziejskich mocy. O ile modelka jest po prostu cudowna, a jej oczy mają błysk wiedźmy, to cała oprawa graficzna jest po prostu tragiczna.

Wiem, że wy, Taylorowie, macie własną wizję funkcjonowania świata, ale sądy chyba uznajecie?

Przyznam, że o książce wcześniej nie słyszałam. Wybrałam ją jako pozycję gratisową, kiedy ostatnim razem zamawiałam książki. I to nie dlatego, że stwierdziłam, że może być ciekawa. Po prostu nie było lepszego wyboru, a opinie o tej książce były stosunkowo pochlebne. Ale czego się spodziewać po książce, która ukazała się pod patronatem kiepskiego pisemka dla nastolatek? Zazwyczaj nie mam nic przeciwko, bo lubuję się w literaturze młodzieżowej, ale...

Nalegała, żebyśmy pochowali ją samą, z dala od reszty rodziny. Twierdziła, że skoro za życia nie dajemy jej chwili spokoju, to chce być absolutnie pewna, że przynajmniej po śmierci będzie miała trochę prywatności. 

O pisarzu wcześniej też niewiele wiedziałam. W pewnym momencie zupełnego poirytowania sięgnęłam do noty o autorze, która znajdowała się na ostatnich stronicach. Macie pojęcie, że to mężczyzna? Dla mnie to był szok totalny. Nie spotkałam się jeszcze z tak kiepsko piszącym mężczyzną. Swój dysonans poznawczy zmniejszyłam jednak kolejną porcją informacji - autor jest ekonomistą i pracuje w  dziale finansowym. Wyobraźnię ma, ale umiejętności ubierania jej w słowa już niekoniecznie. 

Nie wygrasz z piorunem i niema negocjacji z huraganem. 

Co się tyczy samej książki, miała to być opowieść z licznymi wątkami magicznymi. Magia jednak nie sięga do Mercy Taylor, choć pochodzi ona z rodu wiedźm. Nie potrafi nic, choć godzinami próbowała zmusić nawet najlżejszy przedmiot do przemieszczenia się choćby o milimetr - nic z tego. Za to jej siostra bliźniaczka dysponuje mocą, jakiej świat nigdy nie widział. Nic dziwnego, że jest predysponowana do zajęcia bardzo ważnego stanowiska kotwiczącej, kiedy ciotka sprawująca tę funkcję zostaje zamordowana. Ale czerwony los, który wskazuje na to stanowisko odpowiednią wiedźmę, wybiera słabą bliźniaczkę. Co to oznacza? Co tak naprawdę stało się z ciotką? I dlaczego Mercy czuje pociąg do chłopaka swojej siostry?

Zabawne jest to, że jest tu mnóstwo ciał, które nie mają podpisów, i mnóstwo podpisów, które nie mają ciał. 

"Ale to nie tak!", "Słuchaj, ja Ci powiem, jak było", "Ale ja wiem, jak to się stało" - kojarzycie zapewne takie formułki z ploteczek Waszych babć oraz spotkań starszych gentlemanów? Tutaj tak wygląda cała książka. Kiedy już wszystko się wyjaśnia, nagle pojawia się jakiś bohater i - buch! - przedstawia inną, zupełnie odmienną wersję wydarzeń. Koniec końców, nie mam pojęcia, co w końcu było prawdą, a co nie.

To, że dwie rzeczy wyglądają tak samo, nie oznacza, że są tym samym. 

Bohaterowie są tak słabi, że aż mdli. Wszystko jest na zasadzie czarne - białe. Kiedy już czyjaś postać jest splamiona, to i tak jest pozytywną, dobrą osobą. Nikt nie jest wyraźnie zarysowany. Nagle jakiś bohater zachowuje się w sposób odmienny o sto osiemdziesiąt stopni, co jest niespójne z jego wcześniejszą postacią. Relacje pomiędzy nimi są wręcz żenujące. Tak jak używana spora ilość przekleństw. A dialogi? O mój smutku... Powielanie pisemek dla dziewcząt. Jedynie wujek Oliver zapowiadał się obiecująco, ale nawet jego dotknęły wcześniej wspomniane zabiegi.

Chcielibyśmy udawać, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, ale bardzo łatwo o nieszczęścia, gdy dziesięć silnych osobowości gra w siatkówkę bombą atomową. 

Zresztą - wszystko jest niespójne. Sama akcja także. Nie powiem, dzieje się (głównie na tle romantycznym, podobno romantycznym), ale przedstawiane fakty są niespójne. Jak chociażby fakt czytania w myślach... Ktoś z domowników ma takową umiejętność, ale słyszy w zasadzie tylko żarty w głowie innych. Dlaczego nie słyszy myśli zabójcy i podejrzanych obrazków w głowach członków rodziny?

- To czyta dekadencja. 
- Nie ma w niej nic złego od czasu do czasu, prze pani.

Sam język jest okropny. Żadna postać nie ma swojego charakterystycznego sposobu wypowiadania się, natomiast specyficzne powiedzonko jest wciśnięte w usta każdego. Tak, tak, takie samo powiedzonko. Irytującego "prze pani" używa każdy bohater tejże książki. I każdy bohater przeklina dokładnie w taki sam sposób. A nawet każdy z nich spluwa! Ja jednak wolę, kiedy każda postać ma zestaw własnych, charakterystycznych dla siebie zachowań i słów.

Poza tym uważam, że praca bez użycia magii buduje charakter. 

Co mi się podobało? Otóż męski wątek homoseksualny. Niestety, jego wykonanie też pozostawiało wiele do życzenia. Jednak próba przemycenia go do lektury dla młodzieży to zdecydowany plus.

Zastanawiam się, czy nie jesteś zbyt skłonna do przymykania oka na błędy tych, których kochasz.

Nie mogę powiedzieć, że pomysł na książkę był idiotyczny. Bo nie był. To był naprawę świetny zalążek na dobrą książkę. Tymczasem wyszło coś, czego nie poleciłabym nawet trzynastolatce. Zdecydowanie nie polecam - nikomu! To najgorsza przeczytana przeze mnie książka młodzieżowa z elementami fantastyki.

Jak przychodzi co do czego, kłamstwo jest całkiem proste. To prawda jest taka skomplikowana. 


Przeczytane: 25.10.2016
Ocena: 2/10









10/29/2016

10/29/2016

Patryk Bryliński, Maciej Kaczyński "Facecje"

Patryk Bryliński, Maciej Kaczyński "Facecje"
Nie jestem zwolenniczką wydawania książek, których treść można zwyczajnie przeczytać w Internecie. Dlaczego niby miałabym płacić za słowa, do których w sieci mam nieodpłatny dostęp? No właśnie. Ale żaden racjonalny argument nie potrafił przemówić mi do rozsądku, odkąd zobaczyłam okładkę "Facecji". Wiedziałam, że to coś dla mnie. Opis książki tylko potwierdził moje przeczucia, więc pozycję nabyłam tak szybko, jak tylko było to możliwe. 

Patryk Bryliński i Maciej Kaczyński przenoszą postacie historyczne do współczesnego świata, a dokładniej- na portal społecznościowy. Jesteście ciekawi, jak wyglądałyby posty na Facebooku zamieszczone przez Adama Mickiewicza? Jak Elżbieta Batory skomentowałaby wypowiedź Kuby Rozpruwacza? Jakie esemesy posyłałby do Julii Romeo? Co naprawdę myślałby Werter?

"Facecje" to pozycja obowiązkowa dla każdego Polaka. Ba, nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek miłośnik historii, literatury, malarstwa, czy ogólnie sztuki nie przeczytał tej lektury. Żartobliwe wypowiedzi różnych postaci historycznych przybliżają ich nam bardziej w kategoriach człowieka, a nie imienia, nazwiska i daty, czyli surowych danych, jakie należałoby przytoczyć na szkolnym sprawdzianie. Poza tym to rewelacyjny sposób, aby zachęcić młodych ludzi do zaznajomienia się z historią. 

Czy widzę jakieś wady tej pozycji? 

W zasadzie tuż po przeczytaniu poczułam niedosyt. Zdecydowanie za mało! "Facecje" są tak rewelacyjne, że chciałoby się jeszcze i jeszcze. W lekturze nie przeszkadzała mi nawet forma graficzna Facebooka, czy wiadomości tekstowych. Sprawiało to, że książkę pochłaniało się jeszcze szybciej. Ale czy ten niedosyt jest niedociągnięciem? Nie sądzę. Po 500 stronach tak świetnej zabawy wciąż oczekiwałabym kolejnych kartek wypełnionych świetnym tekstem. 

W zasadzie jedyną słabą stroną książki jest brak wyjaśnień, kim były dane osobistości. Nie mówię tutaj, oczywiście, o tłumaczeniu znaczenia najważniejszych narodowych bohaterów. Chodzi mi raczej o osoby mniej znane, szczególnie niezwiązane z Polską. Wiem jednak, że autorzy nie mieli na celu edukowania społeczeństwa, a raczej zarażenie go dobrym humorem oraz zaciekawieniem historią. Niemniej, krótki dopisek o danej postaci, zmieszczony na dole strony, czy też na końcu książki byłby świetnym dopełnieniem, a książka mogłaby dodatkowo nauczać. Nie wątpię, że wśród czytelników znają się osoby zachwycone słowami, a przy tym nadto leniwe, aby jednak zerknąć do źródeł historycznych.

Mimo to, książka jest naprawdę rewelacyjna! W moim odczuciu nie brakuje jej niczego, co mogłoby urągać jej wartości.

Przeczytane: 20.12.2015
Ocena: 9/10


10/28/2016

10/28/2016

Maggie Stiefvater "Lament. Intryga Królowej Elfów"

Maggie Stiefvater "Lament. Intryga Królowej Elfów"
Chciałabym uchwycić tę chwilę, zapakować ją w papier i dawać sobie w prezencie, za każdym razem, kiedy się nędznie poczuję.

"Lament" Maggie Stiefvater chciałam przeczytać, odkąd zobaczyłam nad wyraz zachwycającą okładkę. Zieleń oczu, rudość loków, roślinne motywy, miecz na tle koloru trawy... No i ona! Maggie! Sympatia do autorki sprawiła, że znów zaczęłam sięgać po jej książki. "Lamentu" po prostu nie mogłam sobie odpuścić i wkrótce (a raczej po prawie pięciu latach od wydania) znalazła się na mojej półce. 

- Czy zatańczysz z nami jeszcze, dziewczyno?
- Jeśli będę żyć, wpiszę to sobie w grafik - obiecałam.

"Lament. Intryga Królowej Elfów" to pierwsza część cyklu przepełnionego magią, legendami i muzyką. To świat Fejów, o których Deirdre Monaghan wcześniej jedynie śpiewała przy akompaniamencie anielskich dźwięków harfy, wyszarpywanych delikatnie przez jej palce. Do czasu. Kolejny jej występ poprzedza dziwny sen, a sam koncert uświetnia przy jej boku tajemniczy chłopak ze snu- Luke. Od tego momentu wszystko się zmienia... Choć może zawsze było inne, ale ona tego nie dostrzegała?

- Nie możesz sobie poradzić? Nie potrafisz zabić tej dziewczynki? Czemu?
- Bo ją kocham. - Jego głos brzmiał beznamiętnie i rzeczowo, jakby mówił "niebo jest niebieskie".

Byłam zafascynowana fabułą, jaka została mi zarysowana przez wydawcę. Pomyślałam, że to właśnie jest to! Już wyobrażałam sobie, jak Maggie rozwija swoje pisarskie skrzydła przy takich wątkach... Niestety, tym razem jednak odrobinę się przeliczyłam. 

- Fascynacja to bardzo mocne słowo - powiedziałam. - Rośliny fascynują ogrodników. Gwiazdy - astronomów. Owady fascynują tych, no, entomologów. Nie wiem, czy chcę być badana. Nie wiem, czy warto mnie badać.

Pierwsze obawy pojawiły się, kiedy już chwyciłam swój egzemplarz do rąk. Dlaczego ta książka jest taka cienka? Jak niby jedna z moich ulubionych autorek mogła zamknąć się w tak małej liczbie stron? Jak to możliwe, aby upchnąć tam wszystkie obiecane motywy?

Delia była jak tort z arogancji oblany polewą z poczucia wyższości - a ja, szczerze mówiąc, byłam na diecie.

No właśnie... Jakoś to się udało. W dodatku całkiem nieźle. Obawiam się, że bardziej rozbudowane wątki tutaj wcale by się nie sprawdziły. Akcja działa się prędko, a przez to niesamowicie wciągała. 

 - Jesteś teraz jednym z nas. Jesteś związany muzyką. Jesteś w jej mocy. Muzyka to twoje życie. 
Luke spojrzał na mnie. 
- Będę tutaj, dopóki gra muzyka, ślicznotko. Weź swoją harfę. 

Cały czas w głowie miałam to, że jest to książka dla nastolatek, a jej główna bohaterka ma szesnaście lat. Raz na jakiś czas wyczuwałam to pomiędzy dobrymi fragmentami, ale ostatnie strony... Jak można być tak infantylną i odmóżdżoną osobą?! Co za okropna bohaterka! I to główna! Nie, nie, nie! Próbuję wmówić sobie, że to tylko wina tłumaczenia. Niestety, kreacja bohaterów- głównych- pozostaje beznadziejna także na innych frontach. Dlaczego Luke jest taki cudowny? Bo potrafi pięknie grać na flecie? Przecież nic więcej o jego dobrych stronach nie wiemy... Dlaczego inne charaktery są tak płytkie i jednolite? Brr!

I żadnej z tych twoich cech już nic nie zmieni

Muszę tutaj zaznaczyć, że mniej ludzkie istoty zostały stworzone idealnie. Na pewno mają też więcej charakteru niż główna bohaterka. I o ile to ona tak bardzo drażniła mnie swoim niskim ilorazem inteligencji tuż przy końcu książki, to samo zakończenie jest smakowitą wisienką na torcie. Choć dość koślawym torcie... 

- Dziwnie wydziwiam? - zapytałam. 
- Miałem powiedzieć: cudnie cudujesz. 

Pomimo dość bezbarwnej osoby Dairdre, sięgnę po kolejną część. Głównie z powodu zaciekawienia przez perfekcyjnie zakończenie, które nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to, czy wszystko będzie dobrze, czy też prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną. 

Niby się zaśmiałam. Ona niby też.

Pozycja obowiązkowa dla fanów wróżek i fantastycznego świata celtyckich legend.

Jesteś taka jak ja. Przyglądamy się temu światu, prawda? Nie uczestniczymy w nim. 




Przeczytane: 01.05.2016
Ocena: 6/10




10/27/2016

10/27/2016

Mika Waltari "Chiński kot"

Mika Waltari "Chiński kot"
Rozmyślając, spoglądał od czasu do czasu na chmury, płynące nad nim, i od czasu do czasu na Błękitną Rzekę, płynącą przed nim, aż zrozumiał, że skoro świat jest taki wielki, to on niczego się o nim nie nauczy, ani niczego się o nim nie dowie, jeśli nie wstanie i nie wyruszy daleko przed siebie. 

"Chiński kot" pojawiał się na mojej półce książek do przeczytania już niejednokrotnie głównie ze względu na pochodzenie autora. Mika Waltari, jako Fin, przykuł moją uwagę. Z doświadczenia wiedziałam, jak ciężko dostać w Polsce książkę fińskiego autora, a więc odpuściłam sobie w ogóle poszukiwania jakiegokolwiek tytułu spod jego pióra. Dopiero ostatnio zaintrygowało mnie pytanie mojego nauczyciela języka fińskiego, czy czytałam tę pozycję. Odparłam, że nie, gdyż ciężko o takie książki w bibliotece czy księgarni, więc nie miałam nawet okazji, bo niby skąd miałabym ją wziąć. Odpowiedź, że "jest chociażby na mojej półce" sprawiła, że za cel obrałam sobie zdobycie jej jako trofeum do postawienia i na moim książkowym regale. Dlatego przy najbliższym zamawianiu książek wrzuciłam ją bez zastanowienia do koszyka, żeby później z niecierpliwością oczekiwać kuriera. Gdybym wcześniej zadała sobie tyle trudu i sprawdziła, że "Chiński kot" wyszedł stosunkowo niedawno, więc nie ma problemu z jego dostępnością... 

Pamiętał, że zawsze bliższy jest zwycięstwa ten, który atakuje.

Z literaturą dla dzieci nie miałam zbyt długo w życiu do czynienia. Bardzo szybko przeszłam do biblioteki niby to dla dorosłych, a od tamtego czasu nie miałam okazji wracać do książek dziecięcych. Sprawiło to, że tak naprawdę nie wiem, jak wygląda dobra bajka w oczach dzieci i miałam problem z subiektywną oceną tej pozycji - nie potrafię powiedzieć, jakie zauważam dobre strony, a jakie złe. Mogę jednak powiedzieć, że "Chiński kot" wyjątkowo przypadł mi do gustu i zapewne wrócę do niego niejednokrotnie. 

Ktoś musi najpierw sam doświadczyć, zanim uwierzy.

Tytułowy bohater wychowuje się w spokojnej, cichej okolicy, z dala od zgiełku wielkich miast, o których w ogóle nie ma zielonego pojęcia. Cechuje go wielka refleksyjność i chęć posiadania wiedzy. Pewnego razu podsłuchuje rozmowę o świecie, którego nigdy nie widział, a który wydaje mu się być czymś niezwykłym. Decyduje się na opuszczenie swojego bezpiecznego gniazdka i udaje się w podróż do Paryża, podczas której zmierzy się z różnymi przygodami.

Chiński kot nie przyjął jednak tej pracy. Wszyscy tego bliscy dziwili się i uznali w końcu, że pewnie jest trochę głupi i nie rozumie szczęścia, które go spotyka. Ale on tylko śmiał się z nich w duchu i wybrał się na brzeg Błękitnej Rzeki, aby dołączyć do Tajemnego Towarzystwa Lotofagów. 

Obcując ostatnio z moją małą kuzynką, zauważam dwa trendy we współczesnych bajkach. Są one okropnie przesłodzone i naiwne albo zwyczajnie brutalne (i tym samym również naiwne, choć w innym tego słowa znaczeniu). Więcej spostrzegam tych pierwszych, w których to świat przedstawiony jest jako bezpieczna Idylla, gdzie nic nikomu złego stać się nie może. A jeśli już, to z całą pewnością nie jest to nic, z czym szybko bohaterowie by sobie nie poradzili. Dlaczego o tym wspominam? Może dlatego, że książkę czytałam do pewnego momentu z błogim uśmiechem na twarzy, jednak zniknął on w momencie pojawienia się krwi i zwłok (co prawda gryzoni, ale jednak...). Nie przywykłam do podobnych elementów w bajkach. Zmarszczyłam delikatnie czoło i czytałam dalej, aż nagle mnie olśniło. To nie jest jedna z tych naiwnych bajeczek, jakie obecnie są sprzedawane dzieciom. Tutaj kot jest kotem - poluje na myszy i zjada je, a podczas konfrontacji ze szczurami może ponieść obrażenia. Kiedy ktoś go rozpieszcza, staje się leniwy i tłusty, a kiedy biega samopas, linieje i znacznie traci na wadze. Jednocześnie brak w tej lekturze fascynacji brzydotą, czy przesadnej brutalności, która zbliża się do komiczności. To prosta i szczera książka. Zupełnie taka, jakiej można spodziewać się po bezkompromisowych Finach. Po prostu prawdziwa i... normalna. Pokazuje świat taki, jakim jest. 

Milczał jednak, bo wiedział, że i tak nikt by nie uwierzył w jego słowa. 

Po lekturze naszła mnie refleksja, czy poleciłabym tę pozycję rodzicom, czytającym na dobranoc swoim pociechom. Prawdę mówiąc - nie wiem. Dzisiaj dzieci przyzwyczajone są już do zupełnie innych bajek (polskie dzieci). Nie mam na myśli tutaj samej treści. Najmłodsi obcują z modnymi bajkami, pełnymi superbohaterów i księżniczek, żyjącymi w wyidealizowanym świecie. Jak zareagowaliby na nieskomplikowanego bohatera, jakim jest Chiński Kot? W dodatku bohatera, który jest cichy, spokojny i refleksyjny? A przede wszystkim - jak zareagowaliby na kontakt z rzeczywistym odbiciem świata? Rzeczywistym, owszem, jednak zmniejszonym do granic dziecięcego rozumowania. 

A kot w tym przeogromnym mieście czuł się zwyczajnie bezradny, może trochę się bał.

Gdybym to ja miała wybierać, jakie książki powinny być czytane dzieciom, z całą pewnością dorzuciłabym do listy "Chińskiego Kota". Lepiej, aby milusińscy uczyli się świata prawdziwego, który nie faszeruje ich naiwną wizją czegoś idealnego. Należy tutaj zaznaczyć, że takie książki z całą pewnością nie ograniczają dziecięcej wyobraźni. Wciąż pozostają bajkami. Jednak oprócz ciekawej historii, noszą w sobie również zdolność do budzenia w dziecku refleksyjności.

Doszedł więc do wniosku, że samym rozmyślaniem nie można rozstrzygnąć wszystkiego, choćby się było nie wiadomo jak mądrym. I w obliczu tak istotnych wniosków pokornie uznał swą małość. 


Przeczytane: 15.07.2015
Ocena: 8/10





10/26/2016

10/26/2016

Fabian S. Körner "Podróżnik do wynajęcia"

Fabian S. Körner "Podróżnik do wynajęcia"

Co oznacza kariera, własność? Od wewnątrz karuzela dla chomika również wygląda jak szczeble kariery. 

Na książkę "Podróżnik do wynajęcia" zwróciłam uwagę ze względu na serię, do której ona należy. "Z różą wiatrów" już niejednokrotnie się spotkałam, a jedna z oferowanych przez nią książek stała się moją ulubioną. Że tytuł i opis z tyłu okładki wydawały się intrygujące, postanowiłam ją przeczytać. Prawdę mówiąc - nie jestem ani specjalnie zauroczona tą opowieścią, ani też znudzona. Nie mogę powiedzieć, że książka mi się nie podobała, ale jednocześnie czuję duży niedosyt i, niestety, rozczarowanie. 

Pieniądze nie są motywacją, a ograniczeniem, dlatego za kreatywność nie da się nimi zapłacić. 

Książka jest krótka, choć treściwa i stanowi swoiste sprawozdanie z podróży autora. Fabian Körner postanowił rzucić swoje dotychczasowe życie i rozpoczął podróż podobną do tych czeladniczych sprzed wieków. Chciał zdobyć jak największe doświadczenie i wyciągać wnioski z każdej pracy, jakiej się podejmie. Jedynym jego wynagrodzeniem miało być zapewnienie wyżywienia i miejsca do spania. 

Brak świadomości to matka wszystkich przygód, ale gdy człowiek mądrzeje, nie ma już odwrotu. 

Każde wydarzenie zostaje przedstawione w kolejności chronologicznej, dzięki czemu czytelnik nie może pogubić się w licznych wątkach. Chociaż lektura jest przyjemna, czytelnik nie wynosi z niej zbyt wiele. Wszystko raczej dotyczy samego autora. Materiał na bloga idealny, ale na książkę - niekoniecznie. Zbyt mało informacji o kulturze, niewiele interesujących zdarzeń typowych dla danego kraju, choć autorowi udało się oddać ogólny charakter miejsc, w których przebywał. 

Tak, - tutaj można smakować powietrze podczas wdechu. 

Podtytuł książki "1 człowiek, 5 kontynentów i fucha za fuchą" powinien zostać zmieniony na "1 człowiek, 5 kontynentów i tyle samo fuch". Tak naprawdę autor podejmuje się tylko jednej pracy w jednym miejscu. Wraca też do poprzednich pracodawców. Rozumiem, podróżowanie przez dwa lata jest męczące... Ale autor też zrobił sobie przerwę. Jak dla mnie w dwuletniej podróży było za mało intensywności - tak mało, że opisanie wszystkiego zajęło nieco ponad 200 stron. 

Chciałem spełnić marzenie o podróżowaniu, bym potem, z ulgą i uwolniony od tego pragnienia, mógł powrócić i robić to, co trzeba.

Prace też wyobrażałam sobie inne. Pojęłam szybko, że mają one dotyczyć zawodu autora, ale on chyba nie zdawał sobie sprawy z wszechstronności wyuczonych umiejętności. Prace nie są związane z daną kulturą, tylko kulturą w ogóle, globalną. Podobną pracę mógłby dostać na miejscu, w Niemczech, choć wówczas nie wzbudziłby w pracodawcy takiego zainteresowania. Spodziewałam się jednak bardziej tamtejszych zajęć, a nie czegoś, co mogłaby napisać każda osoba, będąca w delegacji. 

Chciałbym samodzielnie odkryć to, co mnie uszczęśliwia. 

Trudno też powiedzieć, aby autor liznął prawdziwego życia codziennego i rodzinnego w danej kulturze. Jeśli już zamieszkał z tradycyjną rodziną, szybko od niej uciekł. Później mieszkał z obywatelami danego kraju, ale zbyt bogatymi, aby mógł poczuć realia danego państwa. Głównie mieszkał u ludzi z zewnątrz danej kultury, młodych i bez rodziny. To nawet nie daje namiastki normalnego życia rdzennych mieszkańców. 

"Nie robię tego dla pieniędzy, które ludzie wrzucają mi do futerału". I właśnie dlatego owi przechodnie tak chętnie mu za to płacą. Widać po nim, że muzykowanie i taniec to jego pasja. 

Największym minusem jest jednak brak zdjęć. Autor pała się też fotografią, więc kilka jego prac mogło się znaleźć w książce. Odwiedził miejsca mniej znane, więc tym bardziej szkoda, że nie pofatygował się o pokazanie czytelnikowi tego, co trudne do wyobrażenia. 

Tymczasem muszę przyznać, że plecak podróżny jest mym przeznaczeniem i że i jedno, i drugie dźwiga się lepiej, gdy to akceptuje. 

W książce daje się odczuć zbyt dużą powierzchowność. Autor skupia się wyłącznie na sobie. Przepraszam, książka podróżnicza na ponad 200 stron i trzy wątki miłosne? To chyba mówi wszystko za siebie. 

Tylko dzięki ciągłemu przekraczaniu granic mogę dowiedzieć się, które zasady i wzorce zachowań mają dla mnie sens.

"Podróżnik do wynajęcia" jest pozycją przyjemną i ciekawą, choć nie oddaje tego, co powinna. Opisywane wydarzenia są ciekawe. Postać autora inspiruje i pobudza do działania, ale opracowany przez niego materiał nie nadawał się na książkę. No, może się nadaje, o ile tytuł i ogólny zamysł, pod którym jest sprzedawana, zostałyby zmienione.

Gdy tylko pojawiam się w obczyźnie, pojawia się znajome uczucie. Zmysły są wyostrzone, szczęście trwa dłużej niż tylko chwilę. Gdziekolwiek spojrzeć, wszystko pojawia się w nowym świetle - nawet to, co znane. 


Przeczytane: 22.07.2016
Ocena: 5/10





10/25/2016

10/25/2016

Lewis Carroll "Alicja w Krainie Czarów"

Lewis Carroll "Alicja w Krainie Czarów"
Nie ma sensu wracać do tego, co było wczoraj, bo ja wczoraj byłam kimś innym. 

"Alicję w Krainie Czarów" zna każdy. Pytanie tylko, czy ów każdy zna wersję filmową, czy książkową? Genialny film Tima Burtona zrobił ogromną furorę, przywracając książkę do łask czytelników, w których głowach obraz ekranizacji pozostał na zawsze. Jednak przed reżyserem na rynek weszła także "Alicja..." produkcji Disney'a, z którą wcześniej tytułowa bohaterka była utożsamiana. Kto więc zna Alicję z książki?

"Bądź taka, na jaką wyglądasz", czyli prośnej rzecz ujmując: "Nigdy nie wyobrażaj sobie, że jesteś inna, niż inni mogliby sobie pomyśleć, że to, jaka byłaś, lub też jaka mogłaś była być, nie jest niczym innym niż to, czym mogło się było innym wydawać, że jest czymś innym". 

Przyznam, że przez lata żyłam w cudownym odrętwieniu i zauroczeniu filmową wersją. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z książkową Alicją. Postanowiłam nieco podciągnąć się w literaturze dla dzieci, dlatego wybór tej powieści był nieunikniony. Ba, czekałam na niego z niecierpliwością.

To dzięki miłości, dzięki miłości kręci się świat. 

Rynek czytelniczy oferuje ogrom wydań i przekładów. Została zaproponowana mi wersja dwujęzyczna, gdyż podobno wówczas idealnie widać grę słów Lewisa Carrolla. Cóż, wydanie, przynajmniej według mnie, było zbyt prozaiczne jak na taką książkę, dlatego w końcu postawiłam na najnowszy przekład na język polski z cudownymi ilustracjami Tove Jansson.

- Gdyby każdy pilnował własnego nosa - warknęła ochryple Księżna - świat kręciłby się o wiele szybciej niż teraz.

Pani Jansson (tak, tak, ta od Muminków) postawiła na proste rozwiązanie - Alicja na tle Krainy Czarów miała jako jedyna przypominać normalną, ludzką dziewczynkę. Mało tego, miała być dziewczynką współczesną nam, czytelnikom. Bez wątpienia, zamysł ten został zrealizowany. A inni bohaterowie... Cóż, ilustracje zapierają dech w piersi. Są po prostu cudownie proste, bez zbędnego upiększania i przerysowania, przez co wersja ta postawiona jest w całkowitej opozycji do filmu Tima Burtona (choć kocham go nad życie). Nie przypadłoby to do gustu starszym dzieciom, które otoczone teraz są zabawkami z milionem funkcji i lalkami z toną biżuterii, czy tysiącem fikuśnych ubranek. Perfekcyjną kreskę rysunków na pewno docenią dorośli, ale również najmłodsze dzieci. Sama za cel postawiłam pokazanie ich mojej małej kuzynce, chociaż odraczam to z obawy przez swój cenny egzemplarz.

- Teraz, kiedy mnie pan o to pyta - zaczęła Alicja, nic nie rozumiejąc - to nie myślę, żebym...
- Skoro nie myślisz, to nie gadaj - oświadczył Kapelusznik.

Co do samej treści... Można wziąć ją dosłownie, czy też doszukiwać się setek interpretacji w wielu kontekstach. Książkę można czytać każdego dnia i każdego dnia rozumieć ją w zupełnie odmienny sposób. Wydaje mi się, że właśnie na tym polega magia "Alicji w Krainie Czarów" - na odebraniu dosłownego znaczenia słów autora, zrozumieniu tysięcy ich interpretacji oraz znalezieniu tej najbliższej swojemu sercu.

- Gdybyś znała Czas tak dobrze jak ja - powiedział Kapelusznik - nie mówiłabyś o nim "czas", ale "pan Czas".

Jeśli ktoś nigdy nie czytał jeszcze "Alicji..." musi jak najszybciej nadrobić zaległości. Jeśli nie zakochasz się w niej od pierwszego wejrzenia, daj jej drugą szansę. Jest tego warta. Być może to nie jest Twój moment na tę lekturę, choć z pewnością kiedyś przyjdzie na nią czas. Bo na pewno nikt nie jest za stary na cudowną Krainę Czarów.

Alicja zaczynała wierzyć, że rzeczy naprawę niemożliwych jest doprawdy bardzo niewiele. 


Przeczytane: 28.09.2015
Ocena: 10/10




10/24/2016

10/24/2016

Nathan Belofsky "Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie"

Nathan Belofsky "Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie"
Choroby i urazy zawsze towarzyszyły człowiekowi, choć ten radził sobie na różne sposoby, w zależności od obecnego stanu wiedzy czy środków, które mogłyby pomóc choremu. Na przestrzeni wieków zawód lekarza był profesją o różnym charakterze i, nie zawsze też wiązał się z szacunkiem ze względu na niewielki stopień pomocy cierpiącym. Medycy mieli ograniczone pole manewru, biorąc pod uwagę niewielki asortyment sprzętu medycznego. Zatem jakie znali metody walki z chorobami?

Odpowiedzi na te pytanie udzielił Nathan Belofsky w zaskakującej książce "Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie". Zagadnienie medycyny w przeszłości wydało mi się na tyle zaskakujące, że chciałam przeczytać tę pozycję. No bo jak niby wyglądała operacja bez prądu? Albo jak wyrywano zęby bez znieczulenia?

Wydawało mi się, że temat będzie ciężki do tego stopnia, że lektura zajmie mi aż za dużo czasu. Obawiałam się także, że spędzę więcej czasu z nosem w słowniku ze względu na nafaszerowanie treści medycznymi, skomplikowanymi i dziwacznymi pojęciami. Wydawca zapewniał jednak, że autor użył czarnego humoru oraz jest w stanie zafundować czytelnikowi sporą dawkę śmiechu. Postanowiłam to sprawdzić. 

Faktycznie, pisarz posługuje się niezwykle lekkim stylem, który niektórym może się wydawać aż zbyt żartobliwy do zagadnienia. Ja jestem odmiennego zdania. Skoro nie jest to książka do nauki medycyny czy historii, to dlaczego by nie? Przecież czytanie ma być przyjemnością, a połączenie przyjemności, zabawy i nauki daje niesamowite rezultaty. Czarny humor pasował tutaj idealnie. Dlatego też pobieżne potraktowanie tematu nie raziło mnie w oczy. Nie oczekiwałam raportów ze średniowiecznych zabiegów, ani też protokołów z sekcji zwłok. Autor i tak nieźle napracował się, aby dostarczyć czytelnikowi opisywanych w książce informacji. Tylko ze względu na inne swoje zainteresowania miałam czasami niedostatek z powodu braku rozwinięcia danej tematyki. 

Wspomniane kwestie, a także posegregowanie wątków w dość krótkie rozdziały, sprawiają, że lekturę pochłania się w zawrotnym tempie. Dodatkowym plusem jest chronologiczny porządek. Sprawdziła się tutaj kolejność przedstawiania metod leczenia za pomocą epok, których nastrój został naszkicowany na wstępie kolejnych części. 

Zawiodłam się jedynie poruszonymi kwestiami psychiatrii i psychologii, ponieważ w obu dziedzinach istnieją jeszcze ciekawsze rzeczy od tych opisanych w książce, a które można znaleźć w niemal każdym podręczniku do psychopatologii. Historia leczenia osób chorych psychicznie i norm psychicznych w przeszłości jest bardziej rozbudowana. Choć zapewne każdy specjalista w swojej dziedzinie mógłby powiedzieć dokładnie to samo na moim miejscu. 

Mając na uwadze powyższe kwestie, z miłą chęcią poleciłabym komuś pozycję "Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie". Szczególnie młodszemu czytelnikowi, zainteresowanemu historią i ciekawostkami ze wszystkich kategorii.


Przeczytane: 06.06.2016
Ocena: 7/10






10/23/2016

10/23/2016

Siri Pettersen "Dziecko Odyna"

Siri Pettersen "Dziecko Odyna"
Jest się tym, kim jest. I jest się tym, co się robi. Kiedy przychodzi pora, to najlepsze, co można uczynić, i tylko to jest słuszne. Najgorsze to nie robić nic. 

"Dziecko Odyna" autorstwa Siri Pettersen zwróciło na mnie uwagę nie tylko tytułem, ale przede wszystkim cudowną okładką, która w swojej prostocie i skromności przywodziła na myśl już Skandynawię. To w połączeniu z gatunkiem, jakim jest fantastyka, wywołało we mnie olbrzymią chęć przeczytania tej pozycji. I faktycznie- mitologia nordycka. Ale kolejna trylogia? No ale co miałam do stracenia? Co innego mogłam zrobić? Musiałam przeczytać!

Nikt nie daje, nie biorąc dwa razy tyle w zamian. 

Książka przenosi nas do krainy Ym, w której nikt nie słyszał o ludziach. Zamieszkują ją ætlingowie, czyli człekopodobne istoty z ogonem. Nic zatem dziwnego, że Hirka wyraźnie odstaje od reszty. Hirka- bezogoniasta dziewczyna, której ogon pożarł wilk, kiedy była jeszcze małym dzieckiem. Nie pozostał po nim nawet kikut, jedynie blizna na plecach. Ale czy na pewno tak było? A może wcale jest jedną ze swoich? Może tak naprawdę jest człekiem? Dzieckiem Odyna? Zgnilizną? Czyżby ætlingowie, którzy od niej stronią ze względu na strach przez zgnilizną, mieli rację? Ale przecież niczym innym się nie różni. Ot, ogon, pewien istotny szczegół. 

- Czy nikt ci się nie sprzeciwia, Svarteldzie?
- Co to znaczy?
- No wiesz, prosisz kogoś, żeby coś zrobił, a on mówi nie. Albo wyjaśnia, że ma lepszy pomysł. 
- Ciekawa teoria. Opowiesz mi o niej następnym razem.

Jeśli mam być szczera, to jest książka, od której wymagałam wiele. Był moment, kiedy byłam zupełnie znudzona i przekonana o jej beznadziejności, postanowiłam ją rzucić. Ale pozycja, która tak bardzo mnie rozczarowała, uwiodła mnie na następnej stronie i szybko ją pokochałam. Jeszcze nie skończyłam czytać pierwszej części, a już wiedziałam, że niebawem sięgnę po kolejną. 

Większość rzeczy wydaje się oczywista, kiedy już je zobaczysz.

Rozkręcenie akcji nastąpiło dopiero około 370 strony. Wcześniej było dość nieskładnie i bezsensownie, choć w obliczu całej książki nawet ten długi wstęp ma znaczenie (co nie oznacza, że był ciekawy). Wydaje się mieć jakiś cel i bez niego "Dziecko Odyna" nie byłoby kompletne. Niemniej, niecierpliwi czytelnicy mogą śmiało zacząć czytać od połowy. Niespecjalnie na tym stracą. 

Ludzie zbyt szybko zapominają. Może za długo żyjemy... 

Kolejnym minusem jest, że tak powiem, teoretyczna część. Nie do końca ogarnęłam, o co chodziło i nie potrafiłabym powiedzieć w szczegółach, co i jak. Brakuje mi jakiejś historii jako wstępu albo czyjejś opowieści, która bardziej przybliżyłaby mi ten świat i jego prawa. Mechanizm tej krainy wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Ostatnie rozdziały znacznie rozjaśniły sprawę, ale przez pół książki zastanawiałam się, co jest czym i jak to mogę sobie wyobrazić. 

- On nie istnieje. 
- To nie czyni go mniej ważnym!

Poniekąd łączy się z tym zaczerpnięcie istot z mitologii nordyckiej i zmienienie ich nazw, jakby autorka sama była ich twórcą. Pozostanie przy nazwach prawdziwych ułatwiłoby też życie czytelnikom. Nie mówiąc o tym, że zaznajomiłoby ich też z odmienną kulturą i ułatwiłoby spotkanie z mitami innymi niż tymi szkolnymi. 

Pod gołym niebem nie istnieje żadne dlaczego. 

Najbardziej rażący był jednak styl autorki. Krótkie zdania, nierzadko równoważniki zdań wyprowadzały mnie z równowagi. Jakby pisarka nie znała spójników i innych znaków interpunkcyjnych oprócz kropki. Chociaż normalnie idzie się do tego przyzwyczaić dość prędko, ja od jakiegoś czasu jestem szczególnie wyczulona na takie skłonności. 

Nic nie mogło zaszkodzić komuś, kto naprawdę wiedział, że wszystko się skończy. 

Niemniej, jak już wspomniałam, książkę pokochałam i cieszę się, że mam ją na półce. To coś innego, odmiennego od fantastyki, jaka oferowana jest obecnie na rynku wydawniczym. Pewnego rodzaju powiew świeżości mnie zaintrygował i zapewne wielu podziela moje zdanie. Choć może książka kierowana jest do młodszej grupy, to jednak uważam, że to żaden wstyd mieć tę pozycję na półce. Już sama okładka jest zachwycająca. W dodatku nawiązuje ona do fabuły i nie jest przesadnie baśniowo-kiczowata, jak to często bywa w przypadkach tego gatunku oraz książek dla młodzieży. 

Pewna mądra kobieta, którą znam, powiedziała mi kiedyś, że rozpamiętywanie błędów popełnionych przez innych to niebezpieczna zabawa.  Szybko zbiera się ich zbyt wiele.  A jeśli uznasz je za własne, to tylko pogarsza sprawę.

Najbardziej ujęło mnie coś, co można podciągnąć pod wątek miłosny. Z początku myślałam, że losy dwójki bohaterów są z góry przesądzone i, wiadomo jak to bywa w tego typu literaturze, skończy się to wielką miłością. Zaraz jednak pojęłam, że w tym wypadku będzie inaczej i poczułam lekką wściekłość, kiedy przyjacielska relacja brat-siostra ulega zmianie. Wszystko jednak przebiega bardzo naturalnie. Aż nie można pomyśleć, że coś między bohaterami mogłoby wydarzyć się inaczej. I mowa tutaj o wszystkich relacjach w książce- są one bardzo autentyczne. 

Była boleśnie wolna, mogła pójść, dokąd chciała.

Oczywiście, nie ma dobrych relacji bez fenomenalnych bohaterów. Czasami główna bohaterka odrobinę mnie irytowała, jale szybko pojawiało się wyjaśnienie z jej otoczenia- "to tylko dziecko!". Mogłoby się wydawać, że mamy tutaj powielające się schematy- dzieci, które nie mogą się ze sobą bawić ze względu na status rodzin, biedna dziewczyna, bogata przyjaciółka, wysoko urodzony chłopak i tak dalej. Są jednak oni bardzo realni, a nie jakby narzucono im takie role. W głównych bohaterach jest coś prawdziwego, dzięki czemu różnią się od innych postaci, które ewentualnie mogłyby przychodzić na myśl na wzmiankę o takich schematach. 

- Czy Widzący nas karze?
- Karzemy sami siebie. 

Takie odczucie w stosunku do bohaterów może wynikać z narracji trzecioosobowej, która prezentuje wydarzenia z różnych punktów widzenia. Chociaż czytelnik ma wgląd w wiele sytuacji, to jednak nie jest wszechwiedzący, a akcja wciąż go zaskakuje. 

Czas. Zawsze był twoją największą słabością, Urd. 

Jedną z najciekawszych rzeczy, z jakimi mamy tutaj do czynienia, jest kwestia wiary, Boga, bóstwa i ateizmu. Nad tymi kwestiami mogłabym się rozwodzić godzinami- szczególnie nad tą, dlaczego większość ludzi musi mieć coś, w co będzie wierzyć. Autorka trafiła w moje uczucia i podpisuje się pod jej słowami po stokroć. Mamy też tutaj obraz tego, co stałoby się ze społeczeństwem, gdyby odebrać im kult jakiejś świętość. Najbardziej ujmujący był jednak motyw wierzącego w siebie ateisty, który rozumie potrzebę świętości słabszych ludzi. 

Każdy może dać z siebie wszystko, bez względu na to, kim jest. 

Ogromnym plusem jest to, że autorka nie boi się kierować swoimi bohaterami i wystawiać ich na próby. Morduje ich nawet i prowadzi ku radykalnym zmianom. Samo zakończenie też nie jest takie, jakiego oczekiwać mogłyby nastolatki. Brawa za odwagę dla Siri Pettersen!

Nikt nie powinien ryzykować więcej, niż jest gotów stracić. 

Polecam gorąco wszystkim!

A im dłużej coś się powtarza, tym bardziej staje się to prawdą.



Przeczytane: 27.07.2016
Ocena: 8/10




10/21/2016

10/21/2016

Tad Williams "Zaspać na Sąd Ostateczny"

Tad Williams "Zaspać na Sąd Ostateczny"
Nie budź mnie pod żadnym pozorem. No chyba że trąby zagrają na Sąd Ostateczny. 

Poległam. Poległam. Poległam. Przyznaję się. Tad Williams mnie zaczarował, aby Bobby Dolar mógł porwać moje serce. No ale może od początku... 

Trzeba przyznać, Bobby, że masz dryg do zawierania ciekawych znajomości. Tylko czemu wszyscy chcą cię zabić na pierwszej randce?

Bardzo wysoko oceniłam dwie pierwsze części serii o aniele Dolorielu - szerzej znanym jako Bobby D. Trzecia część została napisana w 2014 roku, jednak polski wydawca przespał tę sprawę. Straciłam wiarę i nie sądziłam, że jednak ukaże się ona w naszym kraju. Aż stał się boski cud! Trzecia część, czyli "Zaspać na Sąd Ostateczny", pojawiła się na księgarnianych półkach w tym roku. Mojej radości nie było końca. 

Sarkazm jest jak zajęcia wyrównawcze dla upośledzonych na humorze.

I wciąż nie widzę nawet zapowiedzi schyłku tej euforii. Widziałam, że tak będzie, opierając się na tym, co przygotował dla mnie autor w poprzednich częściach. Jego mistrzowski styl stał się moim niedoścignionym wzorem, a głównego bohatera mam ochotę wyciągnąć z literackich stron i uczynić moim zaufanym przyjacielem. Ale co się stało, że duet Tad - Bobby stał się jeszcze lepszy? I jak to w ogóle możliwe?

Gdy przeszedłem na Zewnątrz, czekała na mnie cierpliwie, wcale nie zaskoczona tym, co się dzieje, z wyjątkiem tego, że nie mam skrzydeł. 
- Jeszcze nie zasłużyłem na nie - mruknąłem. Odpowiedź trochę mijała się z prawdą,ale za to była prosta i zrozumiała. 
- Na pewno wkrótce zasłużysz, młodzieńcze. - Ścisnęła mi dłoń. - Masz przyjemną twarz. 
Aha, czyli śmierć nie poprawiła jej wzroku. 

Przypomnę, że poprzednim razem mój skrzydlak próbował uratować swoją wybrankę (no dobra, tylko kochankę) z czeluści piekielnych. Demonicę - żeby sprawa była jasna. Zszedł za nią do gorących piwnic świata, przechodząc przez wszystkie ich poziomy i przy okazji zadzierając z niemal wszystkimi napotkanymi potworami (a jednocześnie zadzierając z szefostwem - Niebem - ale to w jego przypadku nic nowego). Przede wszystkim - znów popadł z konflikt z Eligorem Jeźdźcem, czyli piekielnym księciem i właścicielem jego oblubienicy. 

- Przepraszam, że nie mogłem wpaść na ten lunch, B. Wiesz, jak to jest. Rzeczy do zrobienia, ludzie do wkurzenia. Jakieś dobre słowo na dziś?
(...)
Zrelacjonowałem mu pokrótce moje ostatnie doświadczenia parapsychologiczne. 
- Jesteś pewien, że nie zawieruszyła ci się w chałupie któraś z twoich jednonocnych partnerek? Na twoim miejscu nie spieszyłbym się z wzywaniem egzorcysty. 

Myślicie, że facet się załamał? O nie. Jednak się pozbierał. Mało tego - postawił jednak na kontratak. Zdobycie diabelskiego rogu miało okazać się jego kartą przetargową, dzięki której mógłby odzyskać ukochaną. Ale jak go zdobyć, skoro należy do jednego z archaniołów? To jednak nie jest jego jedynym zmartwieniem. Coś znów czyha na jego życie i tym razem nie jest to Eligor. Ba, Bobby jest przekonany, że to ktoś z niebiańskiego szefostwa chce się go pozbyć... Dodatkowo stał się celem także ludzi. Mówiąc ściślej - grupki neonazistów, którzy działają w podobnym interesie i chcą zdobyć róg Eligora (przedmioty te same, cel inny). Sprawa się komplikuje, kiedy Bobby na swojej drodze spotyka jeszcze jedną organizację, pragnącą nabyć w posiadanie ten magiczny przedmiot.

Jak chcecie się wyleczyć ze skłonności do pochopnych osądów, zapraszam do pobycia jakiś czas z Bobbym Dolarem i spotkania z kilkoma jego znajomkami. Mówię poważnie. Przejdzie mu jak ręką odjął. Jeden z najfajniejszych facetów, jakich poznałem przez ostatnie kilka lat, ma trzy metry wzrostu i wbity w czerep solidny topór, do tego mordę taką, jakby jadał tylko kanapki z peklowanymi przedszkolakami, ale w gruncie rzeczy misiaczek z niego. Ma tylko pecha, że przyszło mu żyć w piekle. 

Sądzicie, że to wszystko? No co Wy! Tym razem anioł wpadł po uszy i jest w tym niemal całkowicie sam. Wszyscy się od niego odwracają, nawet jego najlepszy przyjaciel. A jak miałby zaplanować spisek przeciwko bóstwu, działając w pojedynkę, kiedy ciągle ktoś drepcze mu po piętach? Jeden mały aniołek kontra silna moc Nieba i Piekła? Jak w ogóle zapanować nad tym, co się dzieje nawet i bez tych urozmaiceń? Bobby zmuszony jest do zaufania osobom, przed którymi się wzbraniał i pozyskiwania informacji z zupełnie nowych, niesprawdzonych źródeł, podczas gdy nie ma czasu na najmniejszy nawet błąd. 

Życie musiało mi się dokumentnie spieprzyć, skoro już nawet menele odwracają się ode mnie plecami. 

Sam Bobby... Ach. Kwintesencja dobrego męskiego bohatera w powieści. Wykreowany w zdumiewający sposób, jakby był indywidualną, odrębną jednostką żywą, a nie tylko imieniem na papierze. Składa się na niego wszystko to, co na normalną ludzką postać. Znów jest do bólu szczerzy, autentyczny i nietuzinkowy. Pała olbrzymim poczuciem humoru, nawet w tych częstych kryzysowych sytuacjach. Dystans do siebie już nie raz uratował mu tyłek, choć jest też powodem przecenienia swoich sił. Jednak wynagradza mu to zdumiewająca umiejętność wychodzenia (jeszcze większa - wpadania) z różnych opresji. No i ten wgląd w siebie... Poza tym Bobby ma silne męskiego ego, ale nie robi z siebie bohatera. 

Ja po prostu zwyczajnie lubię ludzi, naprawdę. Byle nie za bardzo z bliska. 

Wątek Caz znów jest tutaj kluczowy, lecz kolejny raz jest on w tle. Ta kobieta sprawiła, że anielska aureola zalśniła piekielnym płomieniem, a i tak Bobby w pewnych momentach liczy tylko na swoje przetrwanie. W literaturze rzadko się to spotyka - przede wszystkim ratuje się swoją miłość, choć jest to sztuczne i mało prawdziwe. W tej części jakby poziom kochanków wyrównuje się - nikt nie jest ważniejszy, choć Bobby mógłby myśleć o sobie jako o wybawcy. Przede wszystkim ich związek staje się związkiem. W pierwszej części był to gorący i zakazany romans. W drugiej - irracjonalne zakochanie. A teraz spotykamy się z miłością i wyzierającą tęsknotą, która spowodowana jest rozstaniem i niepewnością co do przyszłości. Dojrzałość uczucia i młodzieńcze łaknienie siebie w jednym. 

Tak, przytrafiają mi się najróżniejsze wariackie przygody, ale wiele w tym mojej winy, bo zamiast pilnować własnego nosa, za często przyłażę pod dom wariackich przygód i wołam: "Hej, wyjdziecie się pobawić?".

Co do samego pisarza - wciąż jestem zachwycona jego stylem. Niezwykła lekkość pióra i staranność przedstawiania nawet tych najtrudniejszych sytuacji jest godna pozazdroszczenia, a przy tym pobudza wyobraźnię czytelnika, nie wymuszając na nim przesadnie wielkiego skupienia. Barwne, wyraziste postacie to też ogromny atut. Tutaj niewiele było nowych bohaterów (jeden z nich został tak świetnie zobrazowany, że wciąż mam jego widok przed oczami), a ci starzy zostali przypomniani w kilku słowach. Podstawą książki jest jednak zdumiewająca ilość humoru, który kontrastuje z powagą problemów głównego bohatera. Nie mam też pojęcia, jakim cudem Tad wprowadził tak wiele interesujących wątków w sposób przejrzysty i jasny, dzięki czemu czytelnik nie błądzi w treści. 

- Anioł? - wydukał w końcu. - Ale... jak to możliwe? Ja nie jestem chrześcijaninem!
- Nie szkodzi, panie Malhotra. Ja też nie jestem chrześcijański, tylko po prostu anioł. 

Jeśli jesteśmy przy wątkach - na łopatki powaliła mnie mnogość faktów historycznych. Subtelny popis wiedzy historycznej w wykonaniu autora okazał się świetnym widowiskiem w mojej wyobraźni. Wykazał się też niezłą znajomością faktów dotyczących funkcjonowania dzisiejszego świata o zagadnieniu międzynarodowym. Wykorzystano (ponownie) Polskę, Ukrainę, Estonię, Finlandię, Niemcy i inne państwa. Szczególnie do gustu przypadł mi motyw nazistowski. Tad Williams dokładnie zbadał temat, zanim cokolwiek napisał, a pojawiło się parę istotnych szczegółów. 

Tak, wiem, mówiłem o ograniczeniu, ale picia - do tego zaś służy wódka. Browar to tylko jeden ze sposobów zwilżenia gardła.

Nie da się jednak ukryć, że najmocniejszą stroną książki jest akcja. Rozkręca się dość szybko, ale nie gwałtownie. Później opada, znów rośnie, odrobinę spada, wzrasta, utrzymuje się na górze, idzie drastycznie w dół, zaraz znów w górę i w dół, gdzie jest sobie przez jakiś czas, a następnie wędruje w wzwyż i... Mistrzostwo. Cały czas w napięciu Prawdziwa sinusoida. Kiedy już sądziłam, że jestem w tym właściwym punkcie kulminacyjnym, akcja spadła, więc byłam przekonana, że nastąpi jej rozwiązanie. Napięcie znów mnie zaatakowało, a sprawy przybrały niespodziewany obrót. Przyznam, że po jednym takim skoku miałam problem, aby się podnieść i czytać dalej, ale zagryzłam wargi i po chwili znów siedziałam po uszy w fascynującym świecie Doloriela, który jest po prostu jak jazda na rollercoasterze. Tak przynajmniej czuje się czytelnik. Prawdziwa gra emocji.

Jesteś za daleko! - krzyczała Caz w moim nie. I to się akurat zgadzało, gdyż dzieliło nas coś znacznie gorszego niż odległość mierzona w jednostkach układu SI. Jedno z nas było w Piekle. Drugie tylko tak się czuło. 

Podchodzę do książki z taką sympatią, że aż trudno mi dostrzec w niej coś niewłaściwego. Może jest to zbyt subiektywna opinia ale ta pozycja jest po prostu genialna! Wciąż nie mogę się nadziwić, że nikt nie wpadł na pomysł, aby ją zekranizować. Nie mówię już w ogóle o braku rozgłosu tej książki. A szkoda, bo czyta się świetnie, a lektura sama w sobie jest niebanalna i może w subtelny sposób dostarczyć trochę nowej wiedzy czytelnikowi. Ja jeszcze uprzyjemniłam sobie czytanie piosenką "Emperor's New Clothes" zespołu Panic! At The Disco. Teledysk do tego utworu może pomóc ludziom, których wyobraźnia nie nadąża za naszym skrzydlakiem. 

- Wysoki Sądzie, zdecydowaliście już, co ze mną zrobicie - powiedziałem z nadzieją, że zabrzmiało to znacznie bardziej hardo i chłodno, niż się w tej chwili czułem. - Darujmy więc sobie te wstępy, bo i tak wiadomo, że najlepsza zabawa będzie przy ogłaszaniu werdyktu. 

Nie mam pojęcia, czy pojawi się kolejna część tej serii. Nie wiem nawet, jak miałaby ona wyglądać. Tad Williams ma tendencję wzrostową, ale "Zaspać na Sąd Ostateczny" chyba już nic nie przebije. W pewnym momencie widziałam w tym tomie idealne zakończenie i rozwiązanie wszelkich problemów, jednak... Wiecie, to Bobby. On zawsze ładuje się w kłopoty, choćby to były ostatnie zdania powieści. Dlatego właśnie cichutko liczę na to, że pojawi się kontynuacja, nawet jeśli miałoby to się stać za kilka lat. 

Tak, klamka dzisiaj zapadła, ale i tak dawno już minąłem punkt, w którym mógłbym jeszcze zawrócić. 


Przeczytane: 18.10.2016
Ocena: 10/10




Copyright © Satukirja , Blogger